— No, cóż znowu? — zawołał pan Majewski z satysfakcją kierownika klasy, wprawdzie tylko wstępnej, aleć zawsze w gimnazjum, który jeszcze parę lat temu był nauczycielem szkółki elementarnej w jakiejś Kiernozji.
— Jestem najmocniej przekonaną, że tak jest… Gdyby tylko pan profesor raczył zwrócić na mego syna uwagę…
— Widzi pani — przerwał pan Majewski — masa kandydatów… Nie wiem, co on umie, czy to się na co przyda…
— Panie profesorze…
Pan Majewski uprzejmym gestem przerwaЕ‚ pani Borowiczowej i zadaЕ‚ Marcinowi kilka pytaЕ„ rosyjskich z zakresu arytmetyki, gramatyki itd. WysЕ‚uchawszy jego wzglД™dnie dobrych odpowiedzi wsparЕ‚ czoЕ‚o na rД™ce i przez kilka chwil coЕ› gЕ‚Д™boko rozwaЕјaЕ‚.
— Panie… — szepnęła ze drżeniem matka kandydata.
— Tak… Jeżeli pani sobie życzy, mogę dać małemu kilka lekcji. Czy zda… tego, rozumie się, przewidzieć niepodobna…
— Źle jest przygotowany?
— Nie to, żeby źle, owszem, na ogół biorąc… Ale, widzi pani, wymowa, akcent, to, czego jakiś korepetytor, jakiś belfrzyna na wsi wpoić nie jest w stanie, bo sam tego nie posiada… System, widzi pani, wymaga, to jest… akuratnej wymowy, a tego… nie ma. Wszyscy w tych stronach mówią w domu po polsku, rodzice… więc też i dzieci nie mogą mówić dobrze. A system, pojmuje pani, wymaga tej, że tak powiem — akuratnej wymowy.
Ktoś z lekka zapukał do drzwi. Profesor poruszył się niecierpliwie, jakby na znak, że sprawa jest wyczerpana. Chwila ta była istną katuszą dla pani Borowiczowej, gdyż należało przystąpić do kwestii zapłaty, uskutecznić ją stanowczo, dyplomatycznie i z całym mistrzostwem grzeczności.
— Będę — rzekła — nieskończenie panu profesorowi wdzięczną za tę istotną łaskę… Czy mogłabym od razu teraz uiścić się z należności za te lekcje? Zapewne wypadnie mi w tych dniach odjechać i dlatego tylko trudzę pana…
— O to… tego… Biorę zwykle po trzy ruble za godzinę. Mam tutaj kilkunastu chłopców, których również przygotowuję. Od nich biorę w tym stosunku…
— Mam nadzieję, że wystarczy jeszcze czasu na jakie osiem lekcyj. Władza tak zwleka… — rzekła pani Borowiczowa z rodzajem łaskawej i uprzejmej wymówki. — Dla nas zaśniedziałych po wsiach jest to właściwie dobrodziejstwo, gdyż możemy przy sposobności używać miasta, ale za to nasze role i gumna[106]… Oto jest dwadzieścia pięć rubelków…
— Ach… to ja pani rubla reszty… — zawołał z pośpiechem nauczyciel rzucając się do wykwintnego biurka.
— Och… tyle subiekcji[107]…
— A, nie, nie! — wołał nauczyciel. — Jestem tej zasady, rozumie pani: kochajmy się jak bracia, a liczmy się jak Żydzi…
Pomimo Ејe pani Borowiczowa wcale nie nadawaЕ‚a siД™ na brata pana Majewskiego, nie wziД™Е‚a mu jednak za zЕ‚e tej maksymy. PrzyjД…wszy rubla, wЕ›rГіd ukЕ‚onГіw zobopГіlnych oraz tysiД…cznych komplementГіw profesora wyszЕ‚a odprowadzona przezeЕ„ aЕј do drzwi wchodowych[108]. W sieni pan Majewski ujД…Е‚ malca za ramiД™ i otworzywszy drzwi na lewo wskazaЕ‚ mu duЕјy pokГіj, prawie pusty, z ogromnym sosnowym stoЕ‚em na Е›rodku.
— Przychodź na lekcje od dziś codziennie punkt o piątej… i od razu wchodź do tego pokoju… — rzekł głaszcząc chłopcu czuprynę.
IV
Tylko trzy razy pani Borowiczowa zaprowadziła jedynaka z hotelu na popołudniowe lekcje do profesora, już bowiem czwartego dnia odbył się pierwszy egzamin z języka rosyjskiego. Na korytarzu gimnazjalnym panował tego dnia istny stan oblężenia. Publiczność tłoczyła się tak zapamiętale w celu podpatrywania i podsłuchiwania tego, co się odbywało w sali egzaminacyjnej, że władza zmuszona była wydelegować aż trzech asystentów gospodarzy klas i pana Pazura do wypowiadania grubiańskich uwag pod adresem rodziców, a nawet do forsownego rozpychania ich łokciami.
Komisja egzaminacyjna składała się z trzech osób: z inspektora gimnazjum, pana Majewskiego i jednego z nauczycieli. Ten ostatni zresztą niewielką do całej sprawy zdawał się przywiązywać wagę, gdyż zajęty był wyłącznie grzebaniem w uchu za pomocą bardzo cienkich patyczków brzozowych uciętych z miotły. Cały pęk tego rodzaju instrumentów wychylał się z bocznej kieszeni jego fraka. Inspektor był mężczyzną ogromnego wzrostu, z głową porosłą istnym wygrabkiem rudawych włosów. Jego wielkie niebieskie oczy spoglądały tak posępnie i złowrogo, że dreszcz trwogi przejmował nie tylko uczniów, ale i rodziców. Stos papierów leżący przed inspektorem służył mu za rodzaj listy przystępujących do egzaminu. Były to prośby i dokumenty kandydatów. Papiery te, w miarę jak nauczyciel Majewski egzaminował malca, inspektor odczytywał z uwagą i dawał swoją notę. Przesłuchiwanie trwało krótko: dwa, trzy zdania chłopiec czytał, później opowiadał, wygłaszał jakiś wiersz rosyjski, jeśli go umiał na pamięć, następnie rzucano mu pytanie z gramatyki i polecano wykonać rozbiór. Rozbiór i pytania zadawane chłopcom znienacka, pospolite pytania konwersacyjne, ogłupiały większość niewielkich Polaczków.
Co chwilę jakiś zerżnięty wychodził na korytarz, gdzie go witała zrozpaczona, częstokroć zalana łzami twarz matki lub ojca. Malcy, którzy dali odpowiedzi zadowalające, na rozkaz inspektora powracali na swe miejsca. Gdy tak przebrano kandydatów, setka ich z górą zredukowała się do ilości pięćdziesięciu paru. Wtedy pan Majewski rozsadził ich w ten sposób, żeby między jednym a drugim była znaczna przestrzeń ławy, i rozkazał pisać dyktando. Gdy odebrano zapisane kartki, miał miejsce drugi egzamin, bardziej szczegółowy i głównie zahaczający o pisownię. Indagował teraz sam inspektor, a pan Majewski powtarzał wszystko, co zwierzchnik jego wykonywał. Kiedy inspektor Sieldiew marszczył swe niskie czoło i mrużył oczy — pan Majewski przybierał minę surową; kiedy się natrząsał szyderczo z głupich mniemań małych „przywiślańców”[109] na punkcie arkanów etymologii i syntaksy — pan Majewski chichotał do rozpuku; kiedy inspektor spoglądał na drzwi ze złością i podglądającym rodzicom dawał znaki, aby się usunęli i zachowywali cicho — pan Majewski trzepał rękami i wykrzywiał się spazmatycznie. Krzesło jego stało nieco w tyle za krzesłem inspektora, a ta pozycja dozwalała nauczycielowi klasy wstępnej obserwować każdej chwili spod oka wyraz twarzy potentata gimnazjalnego. Zdarzyło się jednak, że inspektor w sposób rdzennie rosyjski wydłubywał sobie z zęba paznokciem jakieś dokuczliwe włókienko i wyszczerzył przy tej czynności lewą połowę swej paszczęki. Majewski dostrzegłszy spróchniałe zęby wybuchnął zaraz głośnym śmiechem, na którego odgłos nie tylko Sieldiew przyjrzał mu się z podziwem, ale nawet Iłarion Stiepanycz Ozierski, zwany przez wszystkich uczniów, mieszkańców miasta Klerykowa, kolegów nauczycieli i członków własnej familii „Kałmukiem”, cofnął patyk z ucha, wytrzeszczył swe białe oczy, uderzył pięścią w stół i mruknął:
— Da-s, eto toczno[110]!
Marcin Borowicz należał do liczby zostawionych w klasie. Utrzymał się nawet po drugim egzaminie i zasłużył na przychylną decyzję inspektora. Ogromna większość chłopców zebranych na korytarzu mogła już opuścić gimnazjum, gdyż jasną było rzeczą, że przyjętych będzie trzydziestu kilku, którzy siedzieli w klasie. Ci ostatni, z wyjątkiem kilku prawosławnych i synów ludzi zamożnych albo wysoko postawionych, byli dziwnym zbiegiem okoliczności uczniami pana Majewskiego. Tak chlubnym złożeniem egzaminu wystawili oni najlepsze świadectwo jego zdolnościom pedagogicznym i wykazali, co znaczy przed wstąpieniem do gimnazjum chociażby tylko parę lekcji konwersacji z dobrym akcentem.