Długo jeszcze pani Borowiczowa roztrząsała ze „starą Przepiórzycą” różne drobne sprawy tyczące się urządzenia Marcinka na stancji. Kiedy wyszły z izby uczniów i wracając mijały sień, w pokoju staruszki słychać było głośną rozmowę.
— Oho! już są radcy! — rzekła pani Przepiórkowska.
— Któż to tam jest? — spytała matka Marcina.
— A, to dawni znajomi: Somonowicz i Grzebicki. Co dzień tu dziadygi przyłażą do mnie na kawę. Z nieboszczykiem mężem znali się jeszcze przed rewolucją.
OtworzyЕ‚a drzwi i wprowadziwszy paniД… BorowiczowД…, przedstawiЕ‚a jej emerytГіw.
Pierwszy z brzegu, starzec zgarbiony, siwy, z brodД… krГіtko ostrzyЕјonД…, ktГіra mu zarastaЕ‚a caЕ‚e prawie policzki, ubrany w surdut dЕ‚ugi do kolan, kiwnД…Е‚ przybyЕ‚ej gЕ‚owД… i kontynuowaЕ‚ swojД… przechadzkД™ po stancji.
Drugi, pan Grzebicki, byЕ‚ to jegomoЕ›Д‡ malutki, ale ogromnie czupurny i elegancki. SkГіrД™ na czole, nosie, policzkach, na Е‚ysinie i szyi miaЕ‚ czerwonawД…, koloru wypalonej cegЕ‚y. Nad uszami zaczesywaЕ‚ w kierunku czoЕ‚a dwie kД™py biaЕ‚ych wЕ‚osГіw. DokoЕ‚a jego wygolonej brody srebrzyЕ‚ siД™ na czarnej chustce pГіЕ‚ksiД™Ејyc siwiuteЕ„kiego zarostu.
Radca Grzebicki trzymaЕ‚ swД… maЕ‚Д… gЕ‚owД™ sztywno, do czego przyczyniaЕ‚y siД™ dwa koЕ‚nierzyki obwiД…zane czarnД… chustkД… z duЕјym wД™zЕ‚em pod brodД….
Radca Somonowicz żuł coś nieustannie i cmokał bezzębnymi ustami. Wlokąc swe pantofle defilował z kąta w kąt i stękał. Naraz spostrzegł Marcinka, który lokował się właśnie za krzesłem matki — wstrzymał się i przestając mlaskać, spytał:
— A to znowu co za jeden?
— No, cóż ma być za jeden! — zawołała opryskliwie „stara Przepiórzyca” — syn pani Borowiczowej. Pochwaliłbyś go radca oto, bo zdał do szkół, do wstępnej klasy…
— Co znowu? Ja? Chcesz jejmość, żebym ja chwalił takie postępowanie? Ja mam chwalić za to, że się najniepotrzebniej pcha dzieci do szkół… Paradne!
— Jak to… najniepotrzebniej, łaskawy panie? — wtrąciła pani Borowiczową dotknięta do żywego.
— Najniepotrzebniej! — zawyrokował stary radca i urwał rozmowę. Wyjął potem z papierowej torebki cukierek landryna i zaczął go ssać przymykając oczy.
— Facecja! słowo uczciwości!… — zaśmiał się drugi radca.
— Znowu coś nowego wymyślił? — zapytała pani Przepiórkowska radcę Grzebickiego.
— Wcale nic nowego i nie wymyślił, jeśli jejmość chcesz wiedzieć… — rzekł Somonowicz. — Wszystko idzie do szkół, wszystko się pcha do fraka[121]. Jest nadmiar tego wszystkiego, oto co mówię od lat tylu. Byle szewczyna, krawczyna, już pędraczka do terminu nie oddaje, tylko na mędrca, na mędrca! A na mędrca nie każdego Pan Bóg powołał, toteż naokoło siebie widzisz jejmość jakichś rozgrymaszonych, rozlazłych, rozkisłych półmędrców, ćwierćmędrców albo i całkiem głupich mazgajów. A ja już widziałem, moja jejmość, jaki to z takiej mąki chleb bywa. Oto, co ja mówię…
— Przesada, jak zawsze… — wyszeptał piskliwym głosem pan Grzebicki, rozczesując palcami lewej ręki swe faworyty.
— To samo słyszałem i wtedy, akurat to samo słowo: przesada… — odrzekł Somonowicz głosem gardłowym, patrząc nie na radcę Grzebickiego, lecz na Marcinka.
— Wtedy rząd nie stawiał tych dzikich wymagań…
— Rząd zawsze wie, co robi, i teraz wie również, a nadto czyni, co do niego należy w takim porządku rzeczy. Nie trzeba było…
— Przecie ja, mój radco, nie zarzucam rządowi złych intencji i daleki jestem w ogóle od myślenia o tym. Nie należy jednak, zdaje mi się, pałać pożądaniem tłumienia oświaty, che-che… — szydził mały radca.
— Powtarzam jeszcze raz, że nie wszyscy możemy być filozofami, bo któż by świnie pasał? — rzekł radca grubianin, zabierając się do wydobycia z torebki trzeciego cukierka.
— Nigdy, zdaje mi się, nie brakowało jeszcze urzędników do spełniania, zaszczytnego zresztą jak każdy inny, obowiązku pastuchów trzody chlewnej. Obawiać by się raczej trzeba ich nadmiaru.
— Wolę ja nadmiar świniopasów niż nadmiar mądralów.
— Co kto lubi.
— Nie o to chodzi, co kto lubi, tylko o to, gdzie jest rozum, ergo[122] racja. Czy powiesz mi waćpan, że może nie od półmędrków wychodziła ta inicjatywa, ów tak zwany duch? Czy nie w tych łbach, z błota podniesionych, lęgła się anarchia? O to właśnie pytam się waćpana po raz tysiączny!
— Ależ na miłość boską, przecie z tych głów, jak radca mówisz, z błota podniesionych, wypływało również, że się tak wyrażę, światło.
— Co mi tam z pańskiego światła! — wołał Somonowicz, wytrząsając ręką. — Gdzie było światło, kiedy błaźniska budowały awantury? Co zwyciężyło: skandal czy jakieś tam światło? Pytam! Zwyciężył, mości dobrodzieju, skandal. Owo światło — mówił dalej, wytrzeszczając oczy i miażdżąc wzrokiem Grzebickiego — częstokroć, a nawet prawie zawsze wspierało skandal. Oto co mówię od dawien dawna!…
— Ja nie jestem zwolennikiem skandalów, owszem, jestem ich zajadłym wrogiem — mówił Grzebicki, wydymając groźnie swe czerwone policzki i wznosząc brwi wysoko — byłem i jestem wrogiem zdecydowanym, powiadam, o tym radca wiesz najlepiej, ale…
— Co za ale? Nie ma żadnego ale! Jest na świecie jedna tylko logika i ta mówi, co następuje: Kiedy my z waćpanem wstępowaliśmy na drogę życia, nikt nam nie bronił patrzeć na własne znaki narodowe, nikt nam nie rozkazywał pojmować tamtego języka. A dziś co? Na własne moje stare oczy widziałem w tamtym pokoju gramatykę języka polskiego napisaną po rosyjsku, w ręce żaka z pierwszej klasy, który się w mojej obecności uczył tej gramatyki polskiej po rosyjsku, tu, w tym domu, w mieście Klerykowie, o którym kronikarz Mateusz, herbu Cholewa[123], pisze, że „gród ten polski, od niepamiętnych czasów bogactwy[124] słynący, na płaszczyźnie pochyłej jest rozłożony”… Któż to sprawił, że na taki szary koniec przyszło onemu grodowi polskiemu, rozłożonemu na płaszczyźnie pochyłej? Sprawiła to owa mania demokratyczna, owo pożądanie fraka, owa ambicja hołoty, domaganie się praw bez żadnych zasług…
Kiedy radca Somonowicz to mówił, pan Karol Przepiórkowski zaczął głośniej pociągać nosem i przybrał tak dziwną minę, jakby miał zamiar coś mówić.
Radca spojrzaЕ‚ na niego kilka razy i rzekЕ‚ porywczo:
— Ależ, mówże pan u licha! Czekamy, słuchamy!
Pan Karol jeszcze raz pociД…gnД…Е‚ nosem i nic nie powiedziawszy, usiadЕ‚ na swoim miejscu.
Wtedy radca wpadЕ‚ w istnД… ekstazД™.
— Chcąc wytępić w sobie wroga, który w nas siedzi, musimy zacząć od gruntu, od rdzenia, od takiego pędraka — wołał chwytając Marcinka za ucho i wyciągając go na środek pokoju.
— Daj no dobrodziej chłopcu święty spokój! — wstawiła się za Marcinkiem „stara Przepiórzyca”. — Polityka polityką, a co do uszu, to nie ma racji wyciągać ich po próżnicy.
Radca wpakował sobie do ust trzy cukierki, zadarł głowę do góry, ręce w tył założył i jął szybko dreptać po izbie.
— O! tak, tak… — rzekł Grzebicki. — Kiedy my wchodziliśmy do urzędowania… Bagatela! Uwierzy też pani dobrodziejka, że do tej chwili tkwi mi w uchu, ale jak tkwi!… marsz powitalny na wjazd Najjaśniejszego Pana[125], kiedy przybyć raczył do Warszawy na koronację w roku pańskim 1829…