— A to tak było… — zaczął Jędrek. — Z soboty na niedzielę, będzie ze cztery tygodnie temu, poszlimy z Wincentym spać… zwyczajnie w stajni. Spać duszno z koniami, to my otwarli drzwi, tylko my śtangę[153] założyli. Sam-em śrubę zakręcił na fest[154], klucz-em pod żłób cisnął i układłem się. Oni ta tylko głowę przytkną do słomy, już ci po nich…
— A ty, toś znowu czujny nadzwyczajnie! — wtrąciła pani Borowiczowa.
— E… bo mnie, proszę pani, jedna baba urzekła w Trzebicach, żebym niby do spania był taki chytry… A no i pospalimy się. Ledwie świt, jak ci mię ten Wincenty wyrżną w łeb trepem! — „Gdzie kobyła?” — powiadają. Ja spojrzę: śtanga wisi, gniadej nie ma. Pod progiem my spali — jakże on ta wyszedł, mój Jezus kochany? Dopiero to jest machenik! Łabas[155] my za śtangę, a tu przerżnięta jak mydło. Powiadają, że ma taką piłeczkę cienką, ale to głupiemu powiedzieć, żeby kto żelazo piłką urżnął. Musi para mieć włos z żydowskiego trupa i tym tak rznie. Wylecielimy na świat… Przed stajnią widać było ślad do stawu. Skoczyli my do stawu. Poszedł we wodę! My na drugi brzeg ku Cieplakom — nie ma nigdzie! Rosa bielusienieczka stała na łąkach, a śladu ani — ani! Dopiero oni powiadają, że może brzegiem stawu się wziął, a potem wjechał w rzekę. Polecielimy i tam, ale nie było nic, i pokój. Pan wstał, ludzie się zeszli, gwar, krzyk, ale śladu nikt wypatrzeć nie mógł. Jak słońce przygrzało, rosa zginęła, to tam już nie było o czym gadać. Sobieraj powiadali, że był gdzieś ślad na smugu[156], ale kto ich wie. Oni zawsze muszą wszystko gębą rozpowiedzieć, co im do łba przyjdzie. Poszli ludzie do kościoła, dobrodziej opublikował z ambony, że tak i tak: kobyłę ukradli u pana na Gawronkach, a kto by zaś wiedział, żeby zaraz znać dawał; ale gwaru tylko z tego było dosyć przed kościołem po sumie, a nikt nie mógł nawet wziąć na rozum, w którą stronę złodziej pojechał. Pan to się tak zafrasował, co o kęs… Mnie pan wyprał, ale co ja krzyw, kiedy my spali? Obiadu pan nie jadł, tylko chodził po polach, pani to samo poszła — i tak do wieczora. Ja pojechałem na siwym pod Wybrankową, Wincenty poszli ze Stasińskim do Dolnej, ale my z niczym wrócili na wieczór. Po kolacji siedzielimy tak wszyscy przede drzwiami. Cicho się stało, tylko żabska rechotały jak muzyka. Wtem jakoś mi się zdało, że kobyła rży… Zerwałem się, aże mię ognie przeszły. Słyszę, a tu daleko, daleko spod lasu — drugi raz. Jak ja pójdę z nogi za staw! Miesiąc wszedł, nie przymierzając jak teraz, widno było na rosie het, het… Stanąłem pod krzyżem, na góreczce. Słucham, słucham, a tu znowu rży… Patrzę niedługo, a tu rwie łąkami z tamtej strony stawu galop, ale tak, co ino-ino… Bez płot na pastewniku to wraz trzunęła[157] jak bez próg. Przyleciała pode wrota. Mój Jezus kochany! Jak wzięła rżeć raz za razem, to jakby ten człowiek na człowieka wołał. Sam pan poleciał otworzyć jej wrota. To my tak zaczęli hurtem beczeć z radości!… Miała na szyi postronek grubaśny, a na nogach koło pęcin poprzywiązywane jakiesi gałgany, żeby, widać, śladu nie było. W lesie ją pewno przywiązał i układł się spać, a ona sobie tam już poradziła… Albo go może trzepnęła gdzie o ziemię — i poszła. Boki to miała zapadnięte jak wściekła suka. Kazał jej pan dać tę resztkę owsa, co była w spichlerzu, chleba jej pytlowego trzy kromki pani dała, cukru słodziuśkiego chyba ze cztery kawałki… Aż mi dziwno, bo kobylisko nikomu tego wieczora nic nie mówiło, ani razu nikogo nie chwyciło zębcami, nikogo nie wierzgnęło, a co je kto poklepał, to ino se zarżało po cichu…
Marcinek sЕ‚uchaЕ‚ tej opowieЕ›ci w gЕ‚Д™bokim wzruszeniu. Oczy jego z miЕ‚oЕ›ciД… i pieszczotД… obejmowaЕ‚y kleszczyny[158] chomД…t i Е‚eb gniadej, widoczne dobrze na tle srebrnej wody.
Po maЕ‚ych nadrzecznych Е‚Д…kach rozpoЕ›cieraЕ‚a siД™ juЕј rosa jak lЕ›niД…cy obrus, utkany z wЕ‚Гіkienek mgЕ‚y i Е›wiatЕ‚a.
Na niebie rozprysЕ‚y siД™ gwiazdy w niewysЕ‚owionym ich mnГіstwie i przepychu. ZdawaЕ‚o siД™, Ејe od nich urywajД… siД™ niezmiernie maЕ‚e Е›wiecД…ce czД…steczki i powoli, nikЕ‚ymi warstwami, zsypujД… siД™ ku ziemi.
StaЕ‚y tam w przeЕєroczystym lazurze jakieЕ› smugi dziwnie oЕ›wietlone, Е›piД…ce w niebiesiech ciaЕ‚ka obЕ‚okГіw, drogi i znaki, ksztaЕ‚ty blasku niepojД™te, nД™cД…ce oczy i duszД™. Z traw szerzyЕ‚y siД™ zapachy dojrzewajД…cych kwiatГіw, od rzeki pociД…gaЕ‚ wilgotny, mocny i miЕ‚y odГіr rokit i wikliny.
A wody wciąż szeptały…
CichД… ich melodiД™ przerywaЕ‚o tylko ostroЕјne stД…panie koni po gЕ‚azach i dЕєwiД™k Ејelaznych obrД™czy, gdy trafiaЕ‚y na kamienie, wspinaЕ‚y siД™ na nie ze zgrzytem i opadajД…c stukaЕ‚y. Rozmowa ucichЕ‚a.
Pani Borowiczowa miaЕ‚a wzrok skierowany na roziskrzone niebo. Dawne wspomnienia ciД…gnД™Е‚y ku niej z dalekich przestworГіw cudownej nocy, mЕ‚ode nadzieje wypЕ‚ywaЕ‚y z serca przeczuwajД…cego juЕј schyЕ‚ek swych snГіw, kres marzeЕ„ i jakieЕ› wielkie znuЕјenie.
Teraz to serce roztwieraЕ‚o siД™ na oЕ›cieЕј dla przyjД™cia wszystkiego, co czЕ‚owiek uczciwy pielД™gnuje i kocha.
Ziemskie troski, codzienne znoje, interesy i małostki ustąpiły na chwilę i matka Marcinka o wielu rzeczach i sprawach niemal zapomnianych myślała, myślała…
W pewnym miejscu przejeżdżało się w bród rzeczułkę. Wkroczywszy do wody konie natychmiast zatrzymały się, schyliły łby i jęły głośno żłopać wodę.
Marcinek poЕ‚oЕјyЕ‚ gЕ‚owД™ na kolanach matki i przycisnД…wszy usta do jej rД…k spracowanych szepnД…Е‚:
— Mamusiu, jak to dobrze, że mama po mnie przyjechała… Tak sobie jedziemy razem… To dopiero dobrze…
Gładziła pieszczotliwie jego włosy i schylając się, w sekrecie nie wiedzieć przed kim, szepnęła mu do ucha:
— Będziesz zawsze kochał swoją matkę, zawsze a zawsze?…
SЕ‚odkie Е‚zy padajД…ce wielkimi kroplami z oczu chЕ‚opca zastД…piЕ‚y jej wyrazy odpowiedzi.
TuЕј za rzekД… droga wieszaЕ‚a siД™ po urwistym zboczu gГіry zarosЕ‚ym tarninД… i lasem dzikich gЕ‚ogГіw.
Gdy te zarośla zrzedły i rozsunęły się, widać już było w pobliżu migające światełka wioski, a dalej za nią w nizinie wielką, białą od księżyca szybę stawu i światła w gawronkowskim dworze.
Konie szЕ‚y z wolna pod gГіrД™. Marcin wyskoczyЕ‚ z wГіzka i oczyma peЕ‚nymi Е‚ez spoglД…daЕ‚ na te dalekie, duЕјe okna Е›wiecД…ce w ciemnoЕ›ci.
Przede wsiД…, w pustce na wzgГіrzu staЕ‚a drewniana kapliczka, sprГіchniaЕ‚a juЕј zupeЕ‚nie od przyciesi[159] aЕј do Ејelaznego kogutka na szczycie dachu.
DokoЕ‚a tej staruszki rosЕ‚y bujne bzy z ogromnymi kiЕ›ciami pachnД…cych kwiatГіw.
Marcinek szybko skoczyЕ‚ ku kapliczce, wspiД…Е‚ siД™ na pЕ‚ot i uЕ‚amaЕ‚ ogromny pД™k kwitnД…cych gaЕ‚Д™zi. WГіzek oddaliЕ‚ siД™ i zbliЕјaЕ‚ juЕј do wioski. ChЕ‚opiec rzuciЕ‚ siД™ pД™dem po rГіwnej juЕј tam drodze, strzД…sajД…c rosД™ z kwiatГіw i zziajany caЕ‚y ten pД™k rozkwitЕ‚y rzuciЕ‚ matce na kolana.
Nie miała serca wymawiać mu, że obrabował biedną, starą kapliczkę.
Mokre kwiateczki odrywały się, spadały wraz z kroplami rosy i lgnęły do jej palców, a duszny zapach tak dziwnie ją upajał…
VII
Otrzymawszy promocjД™ do klasy pierwszej Marcinek siД™ zaniedbaЕ‚, a z dawnej jego pracowitoЕ›ci niewiele pozostaЕ‚o. W jesieni uczyЕ‚ siД™ jeszcze jako tako, ale okoЕ‚o BoЕјego Narodzenia uprawiaЕ‚ wykpiwankД™ zarГіwno przed korepetytorem, jak i w klasie. Wszyscy mniej teraz uwagi na niego zwracali i on czuЕ‚ na sobie mniej obowiД…zkГіw.