— Na wieki… A dyć to paniczek Marcin…
Przez chwilД™ trwaЕ‚a uprzejma pogawД™dka o tym i o owym.
„Paniczek” przerwał ją wkrótce i oddalił się pod olszyny, a kosiarze zajęli się swoją pracą spod oka tylko obserwując tak niezwykłe zjawisko na łące gawronkowskiej.
Marcin tymczasem zabraЕ‚ siД™ do badania fuzji. Dla zamanifestowania poniekД…d przed chЕ‚opami swej wyЕјszoЕ›ci i dojrzewajД…cego wieku wykrД™ciЕ‚ z luf Е›rut i powysypywaЕ‚ proch, nastД™pnie z wielkim impetem i zbytecznД… starannoЕ›ciД… nabiЕ‚ obie lufy, zdejmowaЕ‚ kapiszony i zakЕ‚adaЕ‚ nowe, z wolna odwodziЕ‚ i spuszczaЕ‚ kurki, celowaЕ‚ i pompatycznie wieszaЕ‚ broЕ„ na ramieniu.
Gdy słońce wyszło zza gór i ukazał się dalszy obszar łąki — nieprzeparta siła ciągnęła go ku oddaleniu. Śliczna dolina zdawała się otwierać przed nim ramiona swych wzgórz; pagórki okryte jałowcami wabiły go ku sobie, a las daleki wzywał.
Sumienny dozorca posunął się o kilka kroków tylko, brzegiem rzeki, ażeby zobaczyć, czy też wszędzie trawa jest równie duża jak w pierwszym zakręcie.
Zaledwie postawił kilka kroków, kiedy spod nóg zerwał mu się bekas, magnął pierwszego koziołka, drugiego… Marcin porwał za strzelbę i wypalił. Bekas doznał widocznie tak wielkiego przestrachu, że wyrzekł się rodzinnej łąki i odleciał w powietrze na niezmierną wysokość.
W Marcinku tymczasem zawrzaЕ‚o. RuszyЕ‚ jeszcze dalej trzymajД…c dubeltГіwkД™ na pogotowiu. Serce mu biЕ‚o jak rozkoЕ‚ysany dzwon, w piersiach tchu brakowaЕ‚o.
Skradał się cicho po trawie, bacząc pilnie na zamki swej broni. Rzeka w tych miejscach była dosyć szeroka. Nad jej przejrzystą, ruchomą głębią tańczyło mnóstwo błękitnych łątek, pod słońce widzieć się dawały prawie u samej powierzchni wodnej okonie z czerwonymi pręgami na stalowej łusce i białe, srebrne, tańczące płotki.
Kiedy Marcinek spojrzaЕ‚ na jeden z bardziej oddalonych zakrД™tГіw, serce w nim zamarЕ‚o.
Na samym środku płani[193] wodnej widać było dwie duże dzikie kaczki. Myśliwiec rzucił się natychmiast w trawę i zaczął pełzać wspierając się na lewej ręce, podczas gdy w prawej ostrożnie i starannie niósł fuzję.
Niestety! — o jakie cztery kroki od krzaczków rokiciny, które tam rosły na brzegu, dał się słyszeć plusk złowieszczy i melodyjne dzwonienie skrzydeł.
Łzy stanęły w oczach myśliwego, ale oschły natychmiast, gdy kaczki zatoczywszy nad łąką szerokie koło zniżyły lot i zapadły o kilkaset kroków dalej. Od tej chwili Marcinek stracony był dla dozoru najemników gawronkowskich. Kiedy pan Borowicz około godziny siódmej sam przyszedł na łąkę, ledwie mógł już dojrzeć postać swego syna wałęsającego się na bałyku[194] w wielkiej odległości.
Przebiegłe kaczki literalnie drwiły sobie z najstaranniej obmyślanych podejść strategicznych. W chwili, kiedy trzeba było tylko już podnieść broń do oka i oprzeć lufę na jakimś wygodnym sęczku, zrywały się hałaśliwie i uciekały coraz dalej w górę rzeki. Z ostatniego wreszcie, nieco szerszego dołka rzecznego zerwały się, nim Borowicz zbliżył się doń na odległość strzału, i poszybowały bezpowrotnie. O kilkaset kroków stamtąd był już las.
Promienie wczesnego słońca padały na zwartą ścianę długich gałęzi świerkowych i cały las mokry jeszcze od rosy mienił się ślicznymi barwami. Rzeka w jego głębi rozlewała się w płytkie smugi, pośród których na kępach rosły olbrzymie, stare olchy. Były tam miejsca prawie niedostępne, obrosłe zwartymi kępami drobnej olszyny i były dziwnie urocze, samotne jeziorka, nad których płytką wodą stały wielkie pnie czerwone. Marcinek znał te miejsca od dawna. Ruszył stamtąd na lewo ku niewielkiemu wzgórzu, gdzie wybujały młode zarośla po wyciętym lesie. Niektóre z drzewin witał z uśmiechem radości. Odsłaniały się tam pewne widoki, pewne wysmukłe brzózki, dla których żywił uczucia więcej niż przyjazne. Lubił je, nie wiedząc o tym, tak głęboko, jakby były cząstkami jego istoty, organami jego czującej natury. W kształtach niektórych drzew mieściły się długie historie smutków i radości, całe dzieje przywitań i pożegnań. Niektóre z tych drzew widział z okien domu, będąc niemowlęciem, i postacie ich skojarzyły się na zawsze z owymi pierwszymi wrażeniami, których już pamięć dosięgnąć ani rozum objąć nie jest w stanie. Pewne miejsca i widoki w tych tak zwanych leśnych „odpadkach” były dla niego przejmująco smutne i, nie wiedzieć czemu, budziły jakiś bolesny żal i niepojętą obawę. Drzewa podrosły. Tu i owdzie ze zdumieniem spostrzegał tęgie pnie, gdzie były ledwo krzaki. Dokoła śpiewało mnóstwo ptaków. Natarczywe srokosze kuły swoje piosenki, w których powtarza się jeden ton pełny i dźwięczący. Ten ton rozbudzał w zaroślach tarniny i pięknych kalin przedziwne echa. Zdawało się, że to on strąca z liści poranną rosę i że ogromne krople dzwonią lecąc po prętach i po źdźbłach smółek pachnących. Na jałowcach trznadle zawodziły swe skargi żałosnym głosem wołających na puszczy. W pewnym miejscu zerwała się kraska. Jej błękitne skrzydła migające między drzewami zbudziły na nowo myśliwskie instynkta Marcinka. Ale kraska była jeszcze przezorniejsza niż kaczki i znikła w gęstwinie bez śladu. Na skraju lasu słyszeć się dawał nieustanny śpiew:
Marcin poszedł w tamtą stronę i zobaczył za krzakami małą dziewczynę, pasturkę[195]. Było to chude, małe i spalone na słońcu. Miało na włosach nigdy nieczesanych usmoloną „szmatkę”, na sobie brudną koszulinę, która się na prawym ramieniu rozlazła — i wystrzępiony szorc[196] z grubej wełny. Dziewczynina ta siedziała na murawie z wyciągniętymi nogami, biła patykiem w ziemię i śpiewała sobie jednym głosem, monotonnie jak trznadel, tylko mniej pięknie od niego. Młody panicz postraszył ją wyskoczywszy znienacka na pastwisko. Zerwała się na równe nogi, obejrzała zbrojnego przybysza wytrzeszczonymi oczyma, a następnie z głośnym płaczem zaczęła uciekać, przeskakując jak sarna wysokie krzewy i pniaki.