Z konieczności, a raczej dla kariery, musieli ją również wspomagać „Nadwiślanie” piastujący jakiekolwiek wyższe stanowiska. Żywioł miejscowy okazał wobec tego wszystkiego, jak zwykle, absolutną bierność. Ludzie tamtejsi przywykli do wszelkiego rodzaju dziwów tak dalece, że gdyby pewnego pięknego poranku skasowano zupełnie mowę polską, a zalecono mówić, pisać i myśleć po chińsku, nikogo by to nie zdziwiło. Mówiono by, rzecz naturalna, w dalszym ciągu swoim własnym językiem, ulegając prawu bezwładności, ale publicznie pisano by i mówiono po chińsku.
Miasto Kleryków przeżywało z wolna w owym czasie epokę imigracji rosyjskiej. Chrzczono tam na nowo stare ulice, kasowano rozmaite wiekowe instytucje i rzeczy, a zaprowadzano nie mniej zgrzybiałe, ale rosyjskie. Bruki, nieład, zaduchy, brudy i rudery zostały zresztą zupełnie te same. Kiedy afisze dały znać miastu i światu, że odbędzie się teatr amatorski, w gimnazjum powstało niejakie rozognienie umysłów. Władza nie proponowała uczniom kupna biletów, ale czyniła pewne znaki, które były jak gdyby zapachem ukrytego życzenia. W klasie piątej jeden z kolegów bąknął podczas przemiany[223], że warto by iść na ten teatr. Ktoś inny bąknął z głębi sali daleko głośniej, że tylko zupełny mandryl[224] może chodzić na podobne szopki. Było to powiedziane nie wiedzieć z jakiej racji, jak to mówią, od śliny, i również nie wiedzieć czemu otrzymało wszelkie cechy rezolucji zaakceptowanej przez powszechne milczenie. Po prostu zrobił swoje ślepy, głuchy i nic niewiedzący vox populi[225]: jest jakaś szopka na porządku dziennym, gadają, że tylko mandryl na nią iść może — więc się nie idzie, i cała parada.
Borowicz był osobistym przyjacielem sztubaka, który wyraził życzenie pójścia na ów teatr, toteż zarówno kategoryczny sąd jak ogólna aprobata przeciwnego mniemania bardzo mocno go dotknęły. W czasie lekcji rozmyślał o tej sprawie i zacinając się w uporze postanowił na przekór wszystkim iść na spektakl. Podczas następnej lekcji już obadwaj z niefortunnym projektodawcą, przez zemstę za obelżywy werdykt, uknuli spisek przeciw głosowi z głębi klasy. Zdarzyło się, że powróciwszy na stancję, Marcin trafił w pokoju „starej Przepiórzycy” na rozmowę o tym właśnie teatrze amatorskim. Radca Somonowicz łaził po stancji wykrzykując:
— Cóż mnie mogą obchodzić jakieś teatra, choćby też i najbardziej amatorskie? Pytam! Nigdy tego znieść nie mogłem i to ja, dziś, na stare lata…
— Ale któż radcy każe chodzić, kto tu proponuje, żebyś radca łaził na ruski teatr! — perswadowała mu staruszka.
— Ja za to pójdę, panie radco — wtrącił się do rozmowy Borowicz.
— Ty pójdziesz? A ty tam po co? Radzę ci jak ojciec: gryź lepiej Alwara[226]…
— Jakiego Alwara?…
— O, on tam będzie niezbędny wśród Moskali jak pies w kręgielni! Rzeczywiście, niech idzie! — ozwała się zza portiery panna Konstancja, która do piątoklasistów miała zwyczaj przemawiać w trzeciej osobie.
— Za pozwoleniem… — przerwał radca, stając w pół drogi. — Jeżeli z tej beczki rozpoczynamy, to sprawa całkowicie inna. Czy teatr moskiewski, jak się waćpannie wyrażać podoba, czy teatr polski, to jest zupełnie ta sama strata pieniędzy. Wszakże gdy władza to urządza, gdy życzy sobie, ażebyś tam był, i na ten krok twój spoglądać będzie okiem życzliwym, a z drugiej strony gdy zastarzały szowinizm poduszcza cię do krnąbrnego uporu, do trwania w jakiejś paskudnej nienawiści, to radzę ci, a nawet rozkazuję — idź na tę hecę, chciałem powiedzieć — na to widowisko!
Staruszka Przepiórkowska, szybko robiąc skarpetkę na drutach, kilkakroć ruszyła dużymi wargami, uśmiechnęła się kwaśno, a wreszcie rzekła:
— Ja tam nie wiem… Pewno, że to tak… Ale po cóż ty, Marcinek, wydawać będziesz pieniądze? Co ci z takiego teatru przyjdzie?…
— Powinien iść, powinien! Ma święty obowiązek nie tylko względem własnej przyszłości, ale nadto względem nas wszystkich.
— Względem nas wszystkich… — szydziła demonicznie panna Konstancja schowana w tajemniczych głębiach za przepierzeniem.
— Tak mówię i powtarzam! Należy raz przecie wyrwać ze siebie korzenie odwiecznej…
Marcinek nie słuchał dalszego ciągu tyrad starego urzędnika, gdyż miał jakąś pilną robotę. Somonowicz trafił mu do przekonania i utwierdził go w powziętym zamiarze. Teraz piątoklasista miał w zapasie całą sumę wyrażeń, których mógłby użyć w razie jakiejś sprzeczki z kolegami na temat widowiska. W dniu przedstawienia udał się do sali teatralnej, starej jak miasto Kleryków i tak odrapanej, jak gdyby nie była dziełem rąk ludzkich, ale raczej utworem nawałnic, wichrów i kataklizmów. Zgromadzeni tam już byli ludzie ruscy. W brudnych lożach siedziały wystrojone damy, po większej części o tyle „ruskie”, że były żonami twórców w Klerykowie ruskiego dzieła, na całym parterze połyskiwały szlify, dźwięczały ostrogi, stukały szable. W kilku głównych lożach siedzieli optymaci[227] i familie optymatów, między innymi dyrektor, inspektor i ważniejsze figury gimnazjum. Zanim podniesiono kurtynę, w sali brzmiał gwar dosyć głośny.
Marcinek, znalazłszy się w towarzystwie kilku zaledwie współkolegów z różnych klas na „stojącym” parterze, doznał szczególnego uczucia. Był to niepokój cudzoziemca, który wysiada nagle z wagonu, mija ulice obcego miasta i nie może dokładnie wyróżnić tego, co widzi, od snu spłoszonego przed chwilą. Wrażenie to wzrosło, gdy podniesiono kurtynę. Niewielka scena klerykowskiego teatru była dla młodego chłopca jak gdyby otworem, przez który widać było daleki, obcy kraj, lud, zwyczaje, codzienne życie i zabawne w nim wydarzenia. Intryga farsy, odgrywanej z talentem, wcale go nie zajmowała i nie weseliła, lecz owszem pogrążała w jakiś smutek szczególny. Umiał dobrze mówić po rosyjsku: pisał w tym języku wypracowania, recytował lekcje, nawet o nich ukutymi frazesami myślał, ale nie formułując sobie tego, traktował ten „przedmiot” jako język szkoły, jako język martwy, jako rodzaj nowożytnej łaciny. Teraz ze sceny ta sama mowa narzucała mu się w postaci organu bieżącego życia, swobodnego ruchu, który wre i kipi. Z wrażenia tego tak dalece nie mógł się otrząsnąć, że trwał ciągle w stanie wahania się, czyby nie warto czmychnąć do domu. Tak rozmyślając, powiódł okiem wzdłuż miejsc paradnych i dostrzegł, że na osobę jego skierowane są aż cztery lornetki. Przypatrywał mu się dyrektor, jeden z nauczycieli, jakaś dama gruba i pękata niby dynia… W Borowiczu drgnęła natychmiast pod okiem profesorskim natura uczniowska: zląkł się, czyli spietrał. Już jednak po upływie chwili przyszedł do refleksji, że te obserwacje nie są bynajmniej zwiastunami gniewu. Rozmaite osoby z lóż sąsiadujących z dyrektorską, żywo mówiąc i gestykulując, spoglądały również przez szkła na gromadkę uczniów. Znaczną większość tej gromadki stanowili Rosjanie. Z Polaków oprócz Marcina było kilku synów urzędniczych. Wkrótce wszystko to sztubactwo skonstatowało, że jest przedmiotem adoracji i budzi ukontentowanie. Borowicz oceniał to także i na poły wiedząc, co robi, wysunął się nieznacznie naprzód, żeby go dyrektor mógł doskonale widzieć. Podczas pierwszego antraktu znalazł się na parterze pan Majewski, witał wszystkich nad wyraz grzecznym ukłonem, starszym uczniom podał nawet rękę, a kilku Polaków, między innymi Borowicza, grzecznie obligował[228], ażeby się za nim udali. Wstępując bez oporu w ślady tego przewodnika, Borowicz znalazł się na wąskich schodkach, potem na korytarzyku biegnącym w półokrąg i stanął przed jakimiś drzwiami. Majewski uchylił te drzwi delikatną dłonią i z lekka pchnął Marcina do loży dyrektorskiej. Kriestoobriadnikow wstał z krzesła, powitał przybyłych, wprowadził kilku do loży sąsiedniej i przedstawił gubernatorowi oraz jego damom.