— Nauka jest jak niezmierne morze… — mówił „pan”. — Im więcej jej pijesz, tym bardziej jesteś spragniony. Kiedyś poznasz, jaka to jest rozkosz… Ucz się, co tylko jest sił w tobie, żeby jej zakosztować!
Radek poprzysiągł sobie, że będzie się uczył na przekór wszystkiemu, skoro „pan” tak przede śmiercią kazał. Nic go zresztą do wsi nie nęciło. Pamiętał ciągle, każdym nerwem i jakby każdym mięśniem, razy karbowych, lokajów, paniczów. Na wspomnienie ochłapów, które mu rzucano z ganku dworskiego za znęcanie się nad Paluszkiewiczem, krew w nim kipiała i pożar obejmował głowę. Nie przebaczał i rodzicom. Miał w pamięci zachętę matki, ażeby przedrwiwać nauczyciela dla zyskania sobie względów dworu, oraz ślepe ciosy pięści ojcowskiej, karzące za to, że się na górkę do „pana” wymykał. Wobec tamtego całego otoczenia stał w jego myślach biedny, cichy, schorowany człowieczek, który na wszystko głupstwo świata, na jego plugawą złość i nikczemną przemoc spoglądał z niedbałym uśmiechem i wyraźnie objaśniał, dlaczego jest tak a tak, jak gdyby rozwiązywał zagmatwane dla innych, a jasne dla niego równanie algebry.
Uczucia te szczególnie spotężniały w sercu młodego gimnazisty, gdy po czteroletniej nieobecności, już jako kandydat do klasy piątej, zjawił się w Pajęczynie. Przez cały czas pobytu w szkole ani razu nie odwiedził rodziców, gdyż wakacje spędzał już z opiekunem, już na kondycji letniej, co mu przynosiło piętnaście rubli srebrem zarobku. Znalazłszy się na łonie rodziny, po raz drugi musiał zobaczyć niejako samego siebie, rozważyć swe życie i zaszłe w nim odmiany. Każde miejsce mówiło mu o tym, co było, wszyscy ludzie, kogo tylko spotkał, nie interesowali się wcale zmianami, jakie w nim zaszły, lecz stwierdzali ciągle jeden fakt, że uczeń, który wobec nich stoi, jest to przecie ten sam Jędrek Radków, pastuch prosiąt z okólnika. Nikogo nie wzruszały jego prace, trudy i męki, które go z oberwańca wiejskiego przekształciły na ucznia, lecz jedynie ta okoliczność, że to oni, ci znajomi, tegoż ucznia pamiętają jako świniarza. Było to tak powszechne, że Jędrek sam nie mógł odnaleźć siebie współczesnego. Cztery lata, wszystko, co stanowiło jego byt rzeczywisty — gdzieś jakby znikło. Stały natomiast znane miejsca z ich dławiącą tożsamością: podwórze, baszta na końcu dworu, gdzie urządzał muzykę, i cały zakres niewzruszenie takich samych pojęć i praw pajęczyńskich.
Radek stykał się piersiami z czymś, co było nim dawnym, jakby wstępował w swoją dawną a porzuconą formę, i uczuwał wstręt niewymowny. Mieszkał u rodziców na czworaku, a właściwie w pobliżu tej budowli, gdyż obadwaj[258] z ojcem sypiali na dworze w czasie nocy jasnych, a pod pustą szopą w czas deszczowy. Ojciec i matka przypatrywali mu się z nieustającym ani na chwilę zdumieniem. Szczególniej ojciec dziwował mu się bez końca. Mało do niego mówił, a jeśli wyrzekł jakie słowo, to z wyrazem pytania w oczach, czy to aby godzi się powiedzieć. Młody Radek wstydził się i tatula, i matki, i swojej obecności w przeklętym Pajęczynie — nie wiadomo przed kim. Umyślnie nosił grube szmaty chłopskie, chodził boso i wyręczał ojca w pracy folwarcznej, żeby tylko od nikogo z przejezdnych nie być poznanym. Był to jednakże wstyd połowiczny, kryjący w sobie żal głęboki, a gorzki jak piołun.
Rodzice nie mogli mu na dalszą naukę dać nic więcej prócz paru osełek masła i kilku sztuk zgrzebnej bielizny. Naokół nikt dlań nic nie miał innego prócz mniej lub więcej gryzącej ironii. Mimo to, a może nawet dlatego, energia Jędrka rosła i odwaga tężała. Wezwał na pomoc wspomnienie nauczyciela i z tym kapitałem zarzucił na plecy tornister wyruszając w świat szeroki. Rodzice obydwoje płakali, odprowadzając go daleko, daleko za pola folwarczne. Nie wiedzieli, jakim słowem przemówić na pożegnanie, zapewne ostatnie, co mu radzić, przed czym go ostrzegać. Patrzyli tylko w milczeniu, pragnąc zachować w źrenicach obraz jego postaci. I Jędrek milczał. Zostać w Pajęczynie Dolnym nie mógł za nic w świecie. Czuł, że nie ma tam dlań takiej nawet przestrzeni, żeby mógł na niej postawić dwie stopy, a jednak idąc po twardej szosie i nie oglądając się poza siebie płakał i on cichymi, chłopskimi łzami.
Posiliwszy siД™ jako tako w karczmie przy rozstajnych drogach, daЕ‚ szynkarce naleЕјne kilkanaЕ›cie groszy i miaЕ‚ wziД…Д‡ ze stoЕ‚u tornister, kiedy tЕ‚uste babsko znowu go zagadnД™Е‚o.
— A czy aby kawaler skąd nie ucieka? Żebym zaś jakiego kłopotu nie miała…
— Odczep się pani! — rzekł Radek głośno i stanowczo.
— Tak? Z takiego kamerdunu[259]? Zaraz my się tu prawdy dowiemy!
To rzekЕ‚szy, Ејywo skoczyЕ‚a ku drzwiom usiЕ‚ujД…c je na klucz zamknД…Д‡. Gimnazista pchnД…Е‚ jД… tak potД™Ејnie, Ејe siД™ zatoczyЕ‚a aЕј pod beczki stojД…ce w kД…cie, i wyszedЕ‚. MijajД…c prД™dko wieЕ› sЕ‚yszaЕ‚ za sobД… wrzaskliwy gЕ‚os szynkarki:
— Po sołtysa, po sołtysa! Łapaj, trzymaj!…
Za wsiД…, za ostatnim jej drzewem, znowu go upaЕ‚ pochwyciЕ‚ w szpony. Zdarzenie w karczmie nie sprawiЕ‚o mu przykroЕ›ci, lecz owszem pewnД… satysfakcjД™, zaraziЕ‚o go jednak pewnД… niewidzialnД… odrobinД… przesД…du.
— Zły znak, zły początek… — szeptał do siebie.
W tamtej stronie pagórki znikały już prawie całkowicie. Przypiaskowy, a miejscami szczerze piaszczysty grunt rozkładał się jak okiem sięgnąć na płaszczyźnie ogromnej, zimnej i nudnej. Daleko szarzały mizerne skrawki lasu, bliżej, gdzieniegdzie między polami widać było mały, plugawy pagórek, wydmę piachu jałową i martwą jak mogiła, a na niej parę jakichś rosochatych, suchych i zgarbionych od urodzenia sosenek i brzózek. Po obydwu stronach drogi ciągnęły się dwa suche rowy, zarośnięte wysoką trawą, która dźwigała tak niezmierne brzemię kurzu zwianego z szosy, że zdawała się pod nim umierać. Słupy telegraficzne rzucały na białe płótno szosy swe krótkie i martwe cienie. Gdzieniegdzie sterczał z ziemi podłużny kamień, z gruba ociosany i w półokrąg zakończony u góry. Głazy te miały na sobie jakieś barwy drogowe i koślawe cyfry, a czyniły wrażenie prostackich chłopów wioskowych poprzebieranych w uniform państwowy, którzy stoją wo front[260] i czegoś stróżują, ale sami nie wiedzą — czego. Zresztą na całej szosie leżała martwota.
Radkowi posiłek (a osobliwie piwo) nie wyszedł na zdrowie. Głowa mu ciężała, nogi się plątały i morzyła go senność. W pewnym miejscu zauważył w polu gruszkę, obok niej suchotnicze krzaczki; zaszedł tam i przespał się w cieniu. Wkrótce jednak maszerował znowu. Pot kroplisty stał na jego spalonej twarzy i szyi, brudził tasiemkę kołnierza, a nawet sam kołnierz zabarwiał na kolor jasnosiny. Niezbyt pośpiesznie idąc, Radek dopędził furę z tarcicami, wlokącą się noga za nogą, i zrobił propozycję chłopu, który szedł obok sprzężaju, czyby za dwadzieścia groszy nie pozwolił mu przysiąść na deskach. Chłop długi czas patrzył na niego, a następnie wyciągnął rękę po pieniądze. Jędrek przysiadł się bokiem na deskach i zwiesił nogi. Drobne szkapki ciągnące wóz, chude i mizerne „chety” bez żadnej prawie maści, z wielkimi łbami, grzywami i ogonami, szły ledwo, ledwo, dotykając prawie nozdrzami pyłu szosy. Wysoki i obdarty właściciel ich śmigał nad nimi bezmyślnie batem i raz za razem pokrzykiwał:
— Wijo-a-ocha… Wijo-a-ocha!…