MaЕ‚a nocna lampka, ustawiona w kД…cie izby, oЕ›wietlaЕ‚a jednД… Е›cianД™ i czД™Е›Д‡ powaЕ‚y. Marcinek ujrzaЕ‚ czyjeЕ› olbrzymie, grube i tЕ‚uste kolano wystajД…ce spod pierzyny, nieco dalej wielki nos i wД…sy, ktГіre poruszaЕ‚y siД™ miarowo wskutek chrapania, jeszcze dalej pГіЕ‚okrД…gЕ‚y koszyk wyszyty paciorkami, a przy mdЕ‚ym Е›wietle bЕ‚yszczД…cy jak kЕ‚y obnaЕјone.
Uczucie osamotnienia, graniczące z rozpaczą, chwyciło małego szlachcica stalowymi szponami. Wzrok jego latał niespokojnie od przedmiotu do przedmiotu, z miejsca na miejsce, szukając czegoś znajomego i bliskiego. Spoczął wreszcie na tym kącie kanapki, gdzie siedzieli rodzice, ale i tam spał ktoś obcy. Z kątów izby zasnutych mrokiem wychylał się strach wielkooki, a widok gratów stojących w półświetle zdawał się grozić w sposób złowrogi. Długo malec siedział na posłaniu, patrząc bezsilnie i nie będąc w stanie najsroższym swoim cierpieniem odgadnąć, po co to wszystko z nim zrobiono, co to znaczy, dla jakiej racji tak jest męczony.
Nazajutrz, po nocy Еєle przespanej, obudziЕ‚ siД™ bardzo nierychЕ‚o. W mieszkaniu nie byЕ‚o nikogo, Е‚ГіЕјko nauczycielskie byЕ‚o posЕ‚ane, kanapka uprzД…tniД™ta. Za drzwiami, obok ktГіrych wisiaЕ‚ kalendarz i dyscyplina, rozlegaЕ‚o siД™ prawie nieustajД…ce kaszlanie i cichy pomruk rozmГіw, urozmaicony od czasu do czasu przez Е›miech rubaszny albo pЕ‚acz haЕ‚aЕ›liwy.
Marcinek, rozciekawiony do najwyЕјszego stopnia, wyskoczyЕ‚ z Е‚ГіЕјka, ubraЕ‚ siД™ co tchu i nasЕ‚uchiwaЕ‚ pod tajemniczymi drzwiami, ktГіre wczoraj taki miaЕ‚y pozГіr, jakby prowadziЕ‚y do pustego lamusa, a dziЕ› byЕ‚y zasЕ‚onД… jakiegoЕ› interesujД…cego widowiska.
— A co to, kawaler ciekawy zobaczyć szkołę? — krzyknęła nauczycielowa wynurzając się z kuchenki. — A mył się kawaler, czesał się, ubrał ochędożnie[22]? Najpierw trzeba się ubrać, a później dopiero myśleć o zobaczeniu szkoły.
Marcinek ubrał się z mozołem, bo aż dotąd matka mu pomagała myć się i ubierać, szybko wypił kubek gorącego mleka i czekał. Po śniadaniu nauczycielowa wzięła go za rękę i tak jak stała, w białym kaftaniku, wprowadziła do izby szkolnej. Gdy się drzwi otwarły, w głowie Marcina prześliznęła się zaraz myśclass="underline" to jest kościół, nie żadna szkoła…
Izba była pełna. Na wszystkich ławkach siedzieli chłopcy i dziewczęta. Gromadka najpóźniej przybyłych, nie znalazłszy miejsca, stała pod oknem. Chłopcy siedzieli w sukmankach, w ojcowskich spancerach[23], nawet w matczynych lejbikach, niektórzy mieli szyje okręcone szalikami, a ręce w wełnianych rękawicach; dziewczęta miały na głowach zapaski i chuściny, jakby się znajdowały nie w dusznej izbie, lecz wśród zasp szczerego pola. Wszystko kaszlało, a znaczna większość przed wejściem nauczycielki ćwiczyła się w dawaniu sobie nawzajem sera, której to rozrywki nie byłaby zresztą w możności tym mianem technicznym określić.
— Michcik, masz tu panicza z Gawronek, pokażże mu szkołę, bo ciekawy — rzekła nauczycielka zwracając się do chłopca siedzącego tuż obok drzwi w pierwszej ławie.
ByЕ‚ to wyrostek lat juЕј kilkunastu, jasny blondyn z siwymi oczami. Grzecznie posunД…Е‚ siД™ w Е‚awie i zrobiЕ‚ miejsce dla Marcinka, ktГіry przycupnД…Е‚ na brzeЕјku zawstydzony i zmieszany. Pani Wiechowska wyszЕ‚a, rzuciwszy gЕ‚oЕ›ne i stanowcze zalecenie publicznego spokoju.
— Jakże ci na imię? — spytał Michcik uprzejmie.
— Marcin Borowicz.
— A mnie Piotr Michcik. Umiesz czytać?
— Umiem.
— Ale pewnie po polsku?
Marcin spojrzaЕ‚ na niego ze zdumieniem.
— Pa russki umiejesz czitat'[24]?
Marcin zaczerwieniЕ‚ siД™, spuЕ›ciЕ‚ oczy i wyszeptaЕ‚ cichutko:
— Ja nie rozumiem…
Michcik uśmiechnął się z tryumfem i zaraz wydobył z drewnianej teczki, zaopatrzonej w sznurek do wieszania jej na ramieniu, chrestomatię[25] rosyjską Paulsona, otworzył tę księgę na zatłuszczonym miejscu i zaczął szybko czytać, potrząsając głową i rozdymając nozdrza:
— „W szapkie zołota litoho staryj russkij wielikan podżidał k-siebie drugoho[26]…”
Uwaga małego Borowicza była zupełnie pochłonięta przez rozmowę z Michcikiem. Tymczasem ze wszystkich ławek wyłazili z wolna uczniowie i przybliżali się krok za krokiem, szturchając jedni drugich i wyglądając zza ramion. Utworzyło się wkrótce dokoła Michcika i Borowicza zwarte audytorium dzieci. Wszystkim oczy zdawały się wyskakiwać na wierzch z ciekawości. Stali w milczeniu, patrząc na Marcinka bez zmrużenia powieki i tak nieruchomo, jakby w paroksyzmie[27] ciekawości stężeli.
Tymczasem Michcik wciД…Еј czytaЕ‚ Гіw wiersz szybko i coraz szybciej. SkoЕ„czywszy, jeszcze raz tryumfujД…co spojrzaЕ‚ na Borowicza i rzekЕ‚:
— Tak się czyta! Zrozumiałeś też co?
— Nic a nic… — odrzekł nowicjusz rumieniąc się po uszy.
— E, nauczysz się jeszcze i ty — rzekł tamten protekcjonalnie. — I ja se myślałem, że trudno, a teraz i stichi[28] na pamięć umiem, i rachonki ci robię po rusku, i diktowkę[29]. Gramatyka, ta to trudna… uuch! Sprawiedliwie! Imia suszczestwitielnoje, imia priłagatielnoje, miestoimienije[30]… Cóż, nie rozumiesz, choćbym ci i powiedział…
Nagle podniósł głowę i patrząc na belki rzekł, nie wiedzieć do kogo, głośno, z uczuciem, a nawet jakby w uniesieniu:
— „Podleżaszczeje jest' tot priedmiet, o kotorom goworitsia w priedłożenii[31]!”
Potem znowu rzekЕ‚ do Marcina:
— Widzisz, i Piątek już umie czytać, choć kiepsko. Czytaj, Wicek!
Przy Michciku siedział chłopiec niezmiernie ospowaty. Ten otworzył tę samą książkę w równie wytłuszczonym miejscu i zaczął dukać jakiś ustęp. Od razu pogrążył się w tę czynność tak zupełnie, że wystrzały z armat nie byłyby w stanie przerwać jego roboty.
Raptem gromada obserwująca rozbiegła się wśród szturchańców i hałasu. Drzwi od sieni rozwarły się szeroko i wszedł nauczyciel. Twarz jego była ledwie podobna do wczorajszej. Była to teraz maska surowa, a bardziej jeszcze śmiertelnie znudzona. Rzucił okiem na Marcinka i kwaśno się uśmiechnął do niego, stanął na katedrze i dał znak Michcikowi. Ten wstał i zaczął głośno, z deklamacją mówić modlitwę:
— „Priebłagij Gospodi, nisposli nam błagodat'[32]…”
W chwili zaczД™cia modlitwy wszystkie dzieci jak na komendД™ zerwaЕ‚y siД™ na rГіwne nogi, a po jej ukoЕ„czeniu siadЕ‚y w Е‚awkach. SzkoЕ‚Д™ wypeЕ‚niaЕ‚ po brzegi nie tylko zaduch, ale literalny[33] smrГіd, ciД™Ејki i nieznoЕ›ny.
Wiechowski spoglądał przez chwilę ponuro na zalęknioną gromadę, następnie otworzył dziennik i zaczął czytać listę. Kiedy wymieniał jakieś imię w brzmieniu rosyjskim i nazwisko, izbę zalegała śmiertelna cisza. Dopiero po upływie pewnego czasu dawały się słyszeć szepty, podpowiadania, wynikało szturchanie i kopanie nogami danego indywiduum, no i koniec końców z jakiegoś miejsca ukazywała się ręka dziecka i słychać było głos:
— Jest.
— Nie jest wcale, tylko jest' — wołał głośno nauczyciel. Sam wymawiał kilkakroć ten wyraz dobitnie, dla przykładu, miękcząc ostatnią spółgłoskę. Miało to taki skutek, że gdy z kolei czytał nazwiska, chłopcy wstawali i podnosili palce wołając z całą satysfakcją i w brzmieniu zupełnie swojskim: