Od chwili gdy JД™drek siadЕ‚ na wozie, nic spuszczaЕ‚ z niego oczu i nawet okrzyku swego zapomniaЕ‚. Gdy siД™ juЕј napatrzyЕ‚ do woli, rzekЕ‚:
— A skądże to pán?
— Taki ja pan jak i wy, gospodarzu… — powiedział Radek.
ChЕ‚op zamilkЕ‚ i znowu siД™ przyglД…daЕ‚. Dopiero po upЕ‚ywie dЕ‚ugiej chwili mruknД…Е‚ sceptycznie:
— Niby jak já?
— E, wiecie co, pójdę ja lepiej… — rzekł nagle uczeń. — Szkapy wasze nie najbogatsze, ledwo idą, a mnie pilno. Oddajcież mi te dwadzieścia groszy…
— Dwadzieścia groszy? Niby one, co mi je pán dał?
— A no jakież?
— Ij, gdzież ja bym te pieniądze panu oddawał… — rzekł chłop, wywijając batem i patrząc na ogony swych szkapiąt.
— A no i jakże, przeciem nie siedział na waszym wozie pacierza…
— A cóż mi ta z tego? Jechać to jechać, a gdzież ja bym ta pieniądze oddawał!…
— Dajcież te pieniądze, żeby między nami nie było znowu czego!…
— Między nami niby?
— No!
— Wijo-a-ocha!… — rzekł chłopowina z takim spokojem, jakby Radka wcale przy nim nie było.
Łzy zakręciły się w oczach wędrującego chłopca. Źle mu się wiodło w tej drodze. Nie rzekł już słowa — i poszedł dalej. W zamyśleniu stawiał wielkie kroki i ani się obejrzał, jak przebył dystans kilkuwiorstowy. Spiekota trwała jeszcze ciągle, tylko przydrożne słupy i krzaczki odrzucały dłuższe cienie. Z nagła wędrowiec usłyszał poza sobą głuchy turkot i zobaczył duży tuman kurzu posuwający się z szybkością. Wkrótce zrównała się z nim para pysznych koni bułanych, zaprzężonych do bryczki, na której siedział furman w liberii i szlachcic w kapeluszu słomkowym, otulony żaglowym kitlem. Szlachcic był młody, wąsaty i, naturalnie, ogorzały. Wejrzenie miał gwałtowne, bystre, ciężkie i tak prawdziwie pańskie, że Radek natychmiast uczuł w sobie chamską duszę i zdjął czapkę. Pojazd minął go, sypiąc naokół chmurą kurzu. Gdy z zamrużonymi oczyma stał zwrócony ku polom i czekał, aż piasek opadnie, usłyszał nagle chrapliwy i rozkazujący głos:
— Hej, kawalerze, hej!
Radek roztwarЕ‚ oczy i dostrzegЕ‚, Ејe bryczka stoi w odlegЕ‚oЕ›ci kilkudziesiД™ciu krokГіw, a szlachcic wzywa go ku sobie takim gestem, jakby mu obiecywaЕ‚ piД™Д‡dziesiД…t batГіw.
— Kawalerze! — wołał coraz głośniej.
Radek podbiegЕ‚ do bryczki i z odkrytД… gЕ‚owД… stanД…Е‚ przy jej stopniu.
— A skąd to kawaler? — zapytał szlachcic pewnym głosem sędziego śledczego.
— Spod Pyrzogłów.
— Skąd?
— Z Pajęczyna Dolnego.
— A kawaler coś za jeden, czyj syn?
— Tam jednego…
— Co za jednego… tam?
— Włościanina.
— Proszę… włościanina. A dokądże to tak walisz samopas, kochanku?
— Do Klerykowa.
— Fiu — fiu. A po cóż to?
— Do szkół, proszę wielmożnego pana.
— Cóż, u licha! Ojciec na szkoły dla ciebie ma, a na furmankę nie ma? Konie trzymają ojciec?
— Nie.
— Więc skądże, do diabła, bierze na szkoły, jeśli nawet koni…
— Mój ojciec służy we dworze… — powiedział Radek z rumieńcem na twarzy.
— Za karbowego, czy jak?
Młodzieniec wahał się przez chwilę, pragnąc z całej siły skłamać i potwierdzić, ale przemógł się wreszcie i wyznał:
— Nie, za rataja.
— Patrzcież państwo! Już teraz rataje kształcą swe potomstwo w Klerykowie. A do którejże to klasy walisz w tylim tornistrze, mój filozofie?
— Do piątej, proszę wielmożnego pana.
— Do piątej? No, proszę… Jakże to sobie radę dajesz w tym Klerykowie, skoro tak rzeczy stoją?
— W Pyrzogłowach dawałem korepetycje.
— W Pyrzogłowach? Ja się pytam o Kleryków.
— Nie znam Klerykowa, wielmożny panie.
— To ty dopiero pierwszy raz?
— Pierwszy.
— I myślisz tam również tymi korepetycjami handlować?
— Nie wiem, proszę wielmożnego pana. Tak idę…
— „Tak” idziesz? No, to siadaj na koźle, podwiozę cię do miasta.
Radek szybko wgramolił się na kozioł i usiadł obok tęgiego furmana w liberyjnej czapce i letnim ubraniu w białe i niebieskie prążki. Konie skoczyły z miejsca i poniosły bryczkę wśród tumanów burego pyłu. Kiedy niekiedy tylko ukazywały się oczom młodzieńca niewielkie chaty, drzewa, słupy wiorstowe i dalekie gaje. Nie panował on już nad sobą ani nad swymi postanowieniami. Wszystkim zaczęło rządzić ślepe zdarzenie czy cudza fantazja. Wiedział to jedno, że po przyjeździe, który sam przez się był już dziełem szczęśliwego trafu, czeka go cały szereg wstrząśnień i rozmaitych zjawisk o nieznanym kształcie, zakresie i kierunku. Co to będzie dalej? „Jaki — myślał — jest ten Kleryków? A może się uda… Początek zdawał się zły, a może też za to…”
Na szosie ukazywaЕ‚y siД™ zwiastuny Klerykowa: zdД…ЕјaЕ‚o wiД™cej pieszych, wozГіw z tarcicami, bryczek szlacheckich i ogromnych fur, na ktГіrych trzД™sЕ‚y siД™ istne sterty Е»ydГіw. W pewnym miejscu wyrosЕ‚a pod gГіrkД… duЕјa cegielnia, a dalej na horyzoncie fabryka z czerwonej cegЕ‚y. Radek oglД…daЕ‚ takie budowle po raz pierwszy. Serce jego Е›cisnД™Е‚o siД™, a wszystkie uczucia chwyciЕ‚ i zdЕ‚awiЕ‚ jakby kurcz dЕ‚ugotrwaЕ‚y. W tym stanie mniemanego spokoju mЕ‚odzieniec przyjechaЕ‚ do miasta. KlerykГіw zrobiЕ‚ na nim wraЕјenie kamiennego labiryntu, ogromu. WielkoЕ›Д‡ domГіw zdaЕ‚a mu siД™ wprost niewiarygodnД…, huk go oszoЕ‚amiaЕ‚, a ulice wydЕ‚uЕјaЕ‚y siД™ w oczach jego do nieskoЕ„czonoЕ›ci. W rynku szlachcic rzuciЕ‚ furmanowi krГіtki rozkaz:
— Na Targowszczyznę!
Bryczka skierowaЕ‚a siД™ w boczne, brudne i cuchnД…ce uliczki, zjechaЕ‚a z bruku na szosД™ wysadzonД… ogromnymi drzewami i poЕ›rГіd lichych domkГіw przedmieЕ›cia stanД™Е‚a u bramy okazalszego budynku, ktГіry przypominaЕ‚ obszerny i zapadajД…cy siД™ w ziemiД™ dwГіr wiejski. Szlachcic wysiadЕ‚ z bryczki i rzekЕ‚ do Radka:
— Złaź, kawaler, i chodź za mną!
Chłopiec zeskoczył z kozła i machinalnie, noga za nogą szedł w ślady rozkazodawcy. Ziemianin wstąpił po schodkach z bulw kamiennych do krzywej i nieczystej sionki, otworzył drzwi na lewo i sam ruszył dalej, a Jędrkowi gestem kazał pozostać. W kuchni krzątały się dwie służące: gruba kucharka w chustce zawiązanej na kształt bocianiego gniazda i młoda dziewczyna z gołą głową. Obiedwie ukradkiem spoglądały na przybysza, który nieruchomo stał obok dużego komina. Wieczór zapadał i złoty blask zorzy płynął do izby przez brudne i zestarzałe szybki. Radek mimo woli spojrzał ku oknu i w głębi swych myśli, nie wiedząc prawie o tym, co się z nim dzieje, szukał istoty swojej, zatraconej wśród nawału wypadków niosących go w pędzie. Był cały okryty kurzem, strudzony podróżą i pragnący. Niedaleko stała beczka z wodą, a na jej brzeżku blaszane półkwarcie, ale bał się ruszyć z miejsca. Za sąsiednimi drzwiami słychać było głośną rozmowę, rubaszny śmiech męski i kobiece okrzyki. Młoda pokojówka zaczęła nastawiać samowar, stara kucharka przyrządzała mięso na kotlety, gdy wtem drzwi się roztwarły i szlachcic, który zabrał był Radka na wózek, zawołał:
— No, filozofie, jak się tam wabisz… kim[261]!
Radek niby automat, w swym tornistrze na plecach, posunął się naprzód, przekroczył wysoki próg i stanął w komnacie oświetlonej lampą wiszącą. Środek tego pokoju zajęty był przez duży stół nakryty odrapaną tu i owdzie ceratą. Za nim, między dwoma oknami, mieściła się rozległa sofa, obok występowała na sam środek stancji wielka czarna szafa. Na sofie siedziała pani widocznie bardzo małego wzrostu, gdyż głowę jej, ozdobioną wyniosłym zwojem przyprawionych warkoczy, ledwie było widać zza krawędzi stołu. Obok tej pani stał chłopiec lat zapewne dwunastu, z małymi ślepkami, twarzą podługowatą i jakoś niemile uśmiechniętą. Chłopiec ten bez ustanku kołysał się na prawo i lewo, jak to czynią arabskie konie, które wieziono przez morze. Zza ramion chłopca i damy siedzącej wyglądała dziewczynka bardzo do tych dwojga podobna, lecz obdarzona wzrokiem bystrzejszym. Na rogu stołu, w świetle lampy stał jegomość średniego wzrostu, łysy, marsowaty, z zadartymi do góry wąsami i potężnym orlim nosem. Protektor Jędrka, gdy ten wszedł i składał ukłon, rzekł głośno: