Выбрать главу

— Zabierajcie, o ándres klerykowiajoj[345], manatki i rwijcie stąd z kopyta!

— Co? dlaczego? — wołano naokół.

— Zabierajcie manatki, bo tu niezwłocznie może być rewizja! Nie ma o czym długo gadać. Jutro rozpowiem.

To rzekЕ‚szy, spД™dziЕ‚ Zygiera z posЕ‚ania i sam rzuciЕ‚ siД™ na nie. Wszyscy umilkli i przyglД…dali siД™ Marcinowi sД…dzД…c, Ејe blaguje. Nagle JД™drzej Radek podniГіsЕ‚ siД™ ze swego miejsca i stanД…Е‚ w Е›rodku izby. GЕ‚owa jego siД™gaЕ‚a puЕ‚apu. WЕ‚osy kosmykami spadaЕ‚y na czoЕ‚o. Wzrok miaЕ‚ nieco przymglony, a raczej skierowany na coЕ› bardzo dalekiego. Zimny a osЕ‚aniajД…cy gЕ‚Д™bokie uniesienie pГіЕ‚uЕ›miech z lekka krzywiЕ‚ jego gГіrnД… wargД™.

— Słuchajcie no, ja wam powiem!… — zaczął mówić swym twardym głosem.

— Słuchaj no, chłopie, idziemy! — przerwał mu Zygier.

Radek potrząsnął głową, cofnął się na swe miejsce, siadł tam i, ni z tego, ni z owego, zaczął śpiewać głosem szorstkim, ale mocnym jak szczęk stali, pieśń nikomu nieznaną:

Młoty w dłoń, Kujmy broń[346]!…

Zygier szybko rzuciЕ‚ siД™ ku niemu, potrzД…snД…Е‚ go za ramiД™ i rozkazujД…cym gЕ‚osem zawoЕ‚aЕ‚:

— Radek, bądź cicho!

Andrzej spojrzaЕ‚ na niego, kiwnД…Е‚ gЕ‚owД… i mruknД…Е‚:

— Cicho?… No, to cicho…

Wszyscy spiesznie opuścili górkę, zbiegli ze schodów i minęli ogród. Za radą Borowicza wysuwano się przez „dziurę Efialtesa” pojedynczo i w pewnych odstępach czasu. Wkrótce wszyscy rozpierzchli się na wsze strony świata — a w okolicy kanału zaległa zwykła, głucha cisza i pustka. Około godziny dwunastej z uliczki brukowanej dał się słyszeć łoskot kroków kilku osób. To pan Majewski, przebrany i osuszony, w towarzystwie dwu strażników miejskich przybywał na miejsce, gdzie tyle wycierpiał. Stójkowi mieli ze sobą ślepą latarkę. Otwarłszy ją znienacka, zbadali miejsce. Wbrew twierdzeniom pedagoga dyl leżał nad kanałem, a dziury w parkanie opiekunowie bezpieczeństwa publicznego i teraz odszukać nie mogli. Pan Majewski wymagał, żeby siedzieć w tym miejscu pod osłoną nocy i czekać na rozbójników, którzy go zmasakrowali, ale strażnicy niezbyt gorliwie myśl tę poparli. Przystawali w zasadzie na sam proces czekania, tylko nie nad brzegiem cuchnącego kanału, lecz w szynku, który według ich zdania mieścił się w odległości bardzo nieznacznej. Samemu panu Majewskiemu reprezentanci siły wykonawczej nie stawiali żadnych przeszkód co do zamiaru czatowania przy kładce. Chcieli mu nawet pożyczyć ślepej latarki. Ponieważ jednak noc była ciemna i wietrzna, a w okienku Gontali światło zagaszone, więc i sam pan Majewski zdecydował się odłożyć zemstę ad calendas graecas[347] i ruszył do domu.

XVII

Po Е›wiД™tach Wielkiej Nocy gromadka ГіsmoklasistГіw gotowaЕ‚a siД™ w skupieniu ducha do egzaminu maturitatis[348]. Powtarzano wszystkie nauki gimnazjalne od a do z, Д‡wiczono siД™ w nich z uporem i zawziД™toЕ›ciД…. TworzyЕ‚y siД™ gromadki odosobnione na mocy doboru zdolnoЕ›ciowego, pary i trГіjki kujД…ce poszczegГіlne przedmioty, a caЕ‚oЕ›Д‡, jakkolwiek rozbita, dziwnie siД™ skonsolidowaЕ‚a, zbiЕ‚a w masД™ jedno czujД…cД…. MaЕ‚o kto wiedziaЕ‚, Ејe minД…Е‚ kwiecieЕ„ i wiД™kszoЕ›Д‡ maja. Dla powtarzakГіw byЕ‚y to tylko dni zawierajД…ce tyle a tyle godzin pracy i tyle a tyle snu. NiektГіrzy z mniej zdolnych maЕ‚o sypiali, mniej niЕј zwykle jedli, przytЕ‚oczeni depresjД…, inni trwali w nieustannym zwД…tpieniu i rozpaczy.

A wiosna objęła już była świat w posiadanie. Stary park miejski nakrył się oponą lśniących jasnozielonych liści i hodował w swej głębi, pełnej przecudnych cieniów i świateł, młode kwiaty i trawy. Dróżki ubite z okruchów cegły i wysypane żółtym piaskiem ginęły wśród zieleni niby drobne ruczaje między brzegami; — mury starych domostw u jednego z krańców ogrodu schowały swą nagość pod wieńcami dzikiego wina. Nawet starodawne kamienne ławki lśniły się od mchów zielonych i miękkich. Park leżał dość nisko, między murami, pełen był wilgoci i chłodu. Olbrzymie drzewa rozpościerały nad jego wnętrzem cień taki, że w dnie bardzo upalne było tam chłodno niby w podziemnej jaskini. W zakątkach krzewy bzu i czeremchy skupiały się w niedostępne gąszcze albo rozrosły w klomby. Szeregi młodych grabów tworzyły ulice prowadzące do ławek ustronnych.

Jedna z takich jasnożółtych dróżek szła, skręcona w półokrąg, do źródła. Spod rozwalonego muru wypływała tam przez kamienne gardło Fauna struga czystej i zimnej wody, zlatywała do wielkiej misy wyciosanej z piaskowca i ginęła w jej wnętrzu. Ze środka tej misy, zawsze pełnej po brzegi, wznosiła się ładna kolumna z urną na szczycie. Marmurowe stopnie, które prowadziły do źródła, samą czarę, rzeźbione ornamenty kolumny i urnę powyżerał, wyszczerbił i okrył rudawą pleśnią czas nieubłagany. Przez środek rezerwuaru biegły dwa grube, zgięte i zardzewiałe pręty żelaza. Niegdyś zapewne stawiano na nich konwie i wiadra, kiedy z tego miejsca wolno było czerpać wodę. Później korzystały z nich tylko wróble, dzierlatki, pliszki, srokosze i makolągwy. Siadały bez trwogi pod samym prądem lecącej wody i chwytały wprost z niego krople, roztwierając dzioby jak można najszerzej.

Ugasiwszy pragnienie, przesiadywały tam długo, ze zdumieniem wpatrując się w odbicia swych postaci widzialne w głębi czary na tle misternej tkaniny mchu wodnego i ciemnobrunatnych osadów. Źródło mieściło się na placu o jakich dwudziestu krokach średnicy, otoczonym z jednej strony przez gęste zarośla grabiny i stary mur, z drugiej przez trawnik i rabaty kwiatowe. Z obydwu stron zbiornika, o kilkanaście kroków jedna od drugiej, stały naprzeciwko siebie dwie kamienne ławki, bardzo stare, wrosłe w ziemię i mające pełno mchu w każdej szczelinie. Jedną z nich na czas przedegzaminowy wziął w niepodzielne władanie Marcin Borowicz. Wbrew przyjętej przez wszystkich jego kolegów metodzie postępowania uczył się sam jeden. W końcu kwietnia i na samym początku maja powtarzał z Zygierem, lecz wkrótce zerwał umowę i znikł wszystkim z oczu. Wiedziano tyle tylko, że co dzień od wczesnego świtu obkuwa w parku. Ponieważ zaś każdy z ósmoklasistów zajęty był sobą i przelotną uwagę zwracał co najwyżej na współkowalów z grupy uczącej się razem — więc o Borowiczu zapomniano prawie. A on tymczasem nie sam się uczył.

Pewnego razu, w pierwszych dniach maja, wyszedł o świcie z kursem historii w ręku, żeby się ocucić po nocy spędzonej nad książką. Mijając park skręcił w boczną uliczkę z zamiarem napicia się wody ze źródła. Gdy stanął u kresu złotej ścieżki w pobliżu basenu, serce w nim zamarło…

Pod cieniem grabów, otoczona książkami, siedziała na kamiennej ławce — „Biruta[349]”. Była to jedna z lepszych uczennic klasy siódmej gimnazjum żeńskiego, panna Anna Stogowska, zwana „Birutą”. Ojciec jej był lekarzem wojskowym, a w całym mieście sławnym karciarzem i łobuzem. Kończąc kursy lekarskie w petersburskiej akademii chirurgicznej, zaprowadził był romansik z córką czynownika, u którego mieszkał, i zmuszony został do ożenienia się z ofiarą swych zapałów. Wkrótce po ukończeniu studiów otrzymał miejsce lekarza przy pułku piechoty konsystującym w Klerykowie. Żona powiła mu kilkoro dzieci. Najstarszą z nich była właśnie panna Anna. Dzieci te, jako zrodzone z matki prawosławnej, chrzcił pop, a szkoła zaliczała do gromady Rosjan. Lekarz Stogowski nie był w gruncie ani złym, ani głupim człowiekiem, ale wrodzona lekkomyślność podwoiła się i potroiła w nim na widok skutków, jakie wynikły z jednego nierozważnego uczucia. Jakby dla zapomnienia o domu, o żonie i dziedzictwie prawosławia — pił i grał w karty.

вернуться

ándres klerykowiajoj — żart. określenie, zbudowane według zasad słowotwórstwa i odmiany gr.: mężowie klerykowscy.

вернуться

Młoty w dłoń (…) — refren pieśni rewolucyjnej Na barykady.

вернуться

ad calendas graecas (łac.) — przysł.: na czas nieokreślony.

вернуться

egzamin maturitatis (łac.) — egzamin dojrzałości.

вернуться

Biruta — imię legendarnej kapłanki litewskiej, porwanej przez księcia trockiego Kiejstuta, matki Witolda.