Выбрать главу

— O nas to już wiesz pewno, Marcinek?

— Cóż ja mam wiedzieć?

— No, jak to? Że nam stancję zamknęli…

— Pierwsze słyszę!

— Tak, tak! Kriestoobriadnikow wezwał mię do siebie przed dwoma tygodniami i zapowiedział, żebym sobie kosztów oszczędziła, bo on nam stancji trzymać nie da, niby katoliczkom. Od tego, powiadał, będą specjalne Moskiewki, a następnie jakieś tam internaty.

— Czy podobna? — rzekł Marcin szczerze zmartwiony.

— Już my nawet sprzedali, co się dało: stoły, krzesła, lampy. Szukamy mniejszego lokalu, bo po cóż nam taka buda?

Staruszka otarЕ‚a Е‚zД™ bezwiednym ruchem, jakby spД™dzaЕ‚a muchД™.

— Internaty… przednia to jest myśl… — rzekł Somonowicz. — Środek do zaprowadzenia wzorowej karności, należytego rygoru, ale…

— I moskwicyzmu… — rzekł Marcin.

— Co mówisz, filozofie? Moskwicyzmu? — Jaki już rezon[361], a co, a co? — wołał, spoglądając kolejno na panią Przepiórkowską, na jej syna i córkę.

— Ależ tak, moskwicyzmu… — mówił Borowicz niezrażony. — Nie tylko w klasie, ale i w domu będą uczniowie zmuszeni do mówienia ciągle po rosyjsku. Społeczeństwo nie daje nam przecież żadnych środków ratunku…

— Społeczeństwo… fiu… fiu!… Więc cóż niby to społeczeństwo?

— Panie radco, czyż pan rzeczywiście nie współczuje z babcią Przepiórkowską, której nie wiedzieć dlaczego zamykają stancję, choć ją prowadziła uczciwie i doskonale, i tym sposobem niweczą środek utrzymania się? Czyż pan rzeczywiście współczuje z brutalnymi fantazjami karierowiczów gimnazjalnych?

— Wara waćpanu do tego, z czym ja współczuję! — krzyczał stary, tupiąc pantoflami. — Z niczym i nikim nie współczuję, skoro mam przed oczyma wolę rządu.

— Tak to rozumiem, to wyraźne! A ja inaczej, ja nie mogę znieść! — wołał Borowicz, zapalając się do żywego.

Starzec odprostowaЕ‚ swe wypaczone plecy i patrzaЕ‚ na niego rozognionymi oczyma.

— Acan masz mleko pod nosem i tyle akurat masz prawa mówić o znoszeniu, co… Nie chcę zresztą gadać ci otwarcie! Ze mną się będziesz spierał, com sześćdziesiąt lat temu…

— Ja nie patrzyłem ani na rewolucję, ani na powstanie, ale przecież to nie racja, żebym nie miał prawa czuć ucisku, myśleć o nim i opierać mu się ze wszech sił moich…

— A co, a co, słyszeliście? — krzyknął Somonowicz. — Trzeci dziesiątek lat upływa, to jest nasionko. Macie państwo! Czy nie mówiłem? Ja to przeczuwam, ja to widzę! Tu mi włosy wyrosną, jeżeli ty znowu czego nie zmajstrujesz — wołał podsuwając Borowiczowi do oczu swe zmarszczone ręce — tu mi włosy wyrosną! Ale to sobie waćpan zapisz w głowie, że ja nie chcę tego dożyć, że nie zgodzę się pod żadnym pozorem na to patrzeć i że sobie w twoich oczach, gołowąsie, z pistoletu w łeb wypalę! To sobie zapamiętaj!…

— Po cóż znowu pan radca ma sobie w łeb walić? — pytał zmieszany Borowicz.

— Po co mam sobie w łeb walić? Bo mam już dosyć. Nie chcę trzeci raz patrzeć, nie chcę patrzeć, słyszeć, czuć, nie chcę, nie chcę!

— Ależ o co radcy chodzi? — wtrąciła się staruszka.

— O co chodzi? O to chodzi, że nie mam już sił ani przeciwdziałać, ani wstrzymywać, a patrzeć i wszechmocy boskiej po nocach nadaremnie wzywać nie chcę, choćbym miał duszę wydać na potępienie wieczne. Na to wam mogę w tej chwili wykonać przysięgę, że nie chcę patrzeć i nie będę! Wy sobie słuchajcie takiego siewcy, a ja wam powtarzam milionset razy, że to jest wróg waszej nacji, oto ten, który tu stoi!

— Ech, jużem się nasłuchał tych kabalistycznych[362] przeklęć pana radcy i wiem, co za nimi idzie… — rzekł Borowicz, machając ręką. — Nie ma o czym gadać…

— Jest o czym gadać! Ja cię widzę na wylot! Oddaj się w ręce sprawiedliwości!…

Marcin nie mógł już wytrzymać, toteż nie czekając na kawę, co tchu pożegnał się ze wszystkimi. Stary radca wychylił się za nim z sieni i wołał na cały głos:

— Oddaj się w ręce sprawiedliwości, to ci radzę jak ojciec…

Wprost z Wygwizdowa Borowicz cwałem pobiegł na ulicę „Biruty”. Gdy się do tych miejsc zbliżał, szedł jak lunatyk. Tyle dni i nocy przepędził w tęsknocie za tym widokiem, tyle razy budził się z marzeń do rzeczywistej ich nieobecności, że gdy nareszcie dane mu było znaleźć się wśród tych zaułków, poczytywał je za gorączkowe widziadła. Życie swoim trybem toczące się w małych sklepikach, w jeszcze mniejszych warsztatach, w brudnych i ciasnych mieszkaniach, na ulicy i w sionkach — było mu drogie i czcigodne jak święty kult, jako umiłowana świątynia samego bóstwa. Szedł noga za nogą i wolno wznosił oczy do szyb pierwszego piętra. O, gdyby ją mógł zobaczyć, gdyby tylko raz spojrzeć!…

Z dala już dostrzegł, że z okien wyjęte są żaglowe story i firanki, a większość tych okien poroztwierana tak jednostajnie, że z mieszkania wiała pustka. W głębi jednej z sal widać było podwójną drabinę z białego drzewa, zachlapaną olejnymi farbami. Dalej, na miejscu pięknych złocieni w białych wazonikach, stał garnek z niebieską ultramaryną i sterczący w nim gruby pędzel.

Serce Marcina zakłuła złośliwa boleść, ów, jak mówi Hamlet, „taki jedynie rodzaj przeczucia, jaki by zmieszał, być może, kobietę”. — Pragnąc znaleźć od razu środek ratunku na to gniotące uczucie, Borowicz wszedł w bramę i spotkał tam starą i unurzaną w brudzie stróżkę, która oczyszczała miotliskiem na długim kiju bramę wjazdową.

— Proszę pani — szepnął, wsuwając babie w rękę pół rubla — czy doktor Stogowski teraz przyjmuje chorych?

— Ten, co tu na górze mieszkał, ruski doktor, to się już wyprowadził, ale przyjdzie na kwaterę to samo doktor, tylko inszy, a tera nie ma żadnego… — rzekła babina, osłupiała z podziwu na widok takiej kupy pieniędzy.

— A gdzież tamten?

— Tamtego przeniesły aże w głęboką Rosiją.

— W głęboką Rosiją? — powtórzył Marcin dygocącymi wargami.

— Mówił ta dzieńszczyk[363], że tam niby ten doktor Stogowski będzie brał lepszą zasługę. Na jednoroła tam poszedł, to samo przy wojsku.

— Ale gdzież to jest?

— Gadał on toto, ale ja nie potrafię wymówić. Jakosi tak jakby… Śmierno, czy co?

— A czy to już wyjechali?

— O, już będzie z pięć niedziel, jak pojechały.

— I ta panienka, córka, to samo?

— A ino, pojechała i ona. Zapłakała se, chudziątko, jak przyszło włazić na furę. Jeszcze mi złotówkę wetknęła, żem, widać, sterczała jako się patrzy przy bramie.

Marcin odszedЕ‚ stamtД…d. Nie widziaЕ‚ ani jednego przechodnia, instynktem prawie trafiaЕ‚ z ulicy w ulicД™, z ulicy w ulicД™, z ulicy w ulicД™. Nie wiedzД…c o tym, znalazЕ‚ siД™ u bramy parku; wszedЕ‚ tam, skierowaЕ‚ na swojД… uliczkД™ i trafiЕ‚ do ЕєrГіdЕ‚a.

Pusto byЕ‚o w tym ustroniu. Kamienne Е‚awki staЕ‚y tak samo, tylko liЕ›cie bzu poczerniaЕ‚y, Е›piew ptasi ustaЕ‚. Borowicz siadЕ‚ na swym miejscu i zmartwiaЕ‚ymi oczyma przyglД…daЕ‚ siД™ Е‚awce sД…siedniej.

вернуться

rezon (z fr.) — śmiałość.

вернуться

kabalistyczny — tu: magiczny, zagadkowy.

вернуться

dzieńszczyk (z ros.) — ordynans.