– Pewnie poznamy ciekawego człowieka – rzekł Smuga.
– Janie! Jedź tam z Tomkiem, ale beze mnie. Anim ja dyplomata, ani uczony… – oponował Nowicki. – My tymczasem z Andrzejem poczynimy już pewne przygotowania do wyprawy.
– A przy okazji utniemy sobie drzemkę – uśmiechnął się Smuga.
– Weźcie ze sobą Patryka – zaproponował Wilmowski.
– Żeby znów coś zbroił? – ciągle śmiał się Smuga. – Do czego się dotknie, zaraz jakiś diabeł się budzi…
– Wujku! Chcę pójść z wami – prosił chłopiec. – Obiecuję! Będę grzeczny!
We czwórkę, z uradowanym Patrykiem i Sally, udali się więc do centrum, by potem przejść wzdłuż bazaru Chan al-Chalili, ciągnącego się całymi kilometrami między placem Opery a budynkami uniwersytetu Al-Azhar. Proste kramy mieniły się kolorami. Wśród kupujących przeważały gospodynie domowe w długich do ziemi, ciemnych sukniach, okryte czarnymi szalami, którymi zasłaniały twarze. Niektóre z nich niosły niemowlęta, za wieloma snuły się, czepiające się spódnic, małe dzieci. Mimo wczesnej pory wiele z nich wracało już do domu z koszami pełnymi zakupów.
Nagle, w hałas na ulicy, i tak już ogromny, wdarł się dźwięk fujarek, gwizdków i bębenków. Przez środek zmierzał w stronę placu Opery przedziwny pochód. Szło młode, wytresowane słoniątko tupiące w takt muzyki. Otaczali je młodzi artyści, z zapałem wygrywający marszowy rytm. Za nimi dziarskim krokiem podążali chłopcy uzbrojeni w drewniane karabiny. Podrygujące zwierzę od czasu do czasu sięgało trąbą do koszyków wracających z targu kobiet, wybierając przysmaki.
– Wujku! Patrz! Patrz! – wołał zachwycony Patryk.
Słonik zwrócił na niego uwagę. Dojrzał również stojącą obok Sally, która zdążyła kupić nieco owoców, i wyciągnął dorodną pomarańczę. Wzbudziło to zachwyt tłumu. Rozległy się oklaski, przytupy i gardłowe okrzyki. “Orkiestra” zaczęła grać głośniej. Patryk wyjmował z torby Sally kolejne pomarańcze, szedł obok zwierzęcia i karmił je. Smuga wyjął pieniądze i wręczał młodym kuglarzom bakszysz… Jak nic wróciliby z powrotem do placu Opery, gdyby nie Tomek, któremu udało się odciągnąć w końcu Patryka. Później już bez przygód dotarli do Kasrasz-Szauk.
*
Człowiek, z którym byli umówieni, mieszkał w domu górującym nad całą ślepą uliczką, z ogromnymi drzwiami z brązową kołatką. Ahmad al-Said ben Jusuf wstał już dawno. Rozbudził go na dobre śpiew muezzina, oznajmiającego jak codziennie, że “modlitwa lepsza jest od snu”. Ubierając się, przypomniał sobie o zapowiedzianej wizycie cudzoziemców i od razu popadł w rozterkę. Nie był zadowolony, chociaż telefon z konsulatu brytyjskiego polecał gości szczególnie serdecznie. Wolał przyjąć ich w domu, co widzieli jedynie sąsiedzi i bliscy, niż w urzędzie. Mimo to zastanawiał się, czy na ich powitanie ubrać się po europejsku, czy po arabsku. “Co zrobi lepsze wrażenie?” – myślał, mrużąc czarne i tak już przypominające szparki oczy. Był bowiem zadowolony, bo wiedział, że przybędą w jakiejś poufnej sprawie i że oznacza to, iż obdarzono go zaufaniem. A należał do ludzi, o których jego rodacy mówili, że dla interesu gotowi są ogon osła całować. Uspokoił się, gdy tylko podjął decyzję. Postanowił zaprezentować się jako gorliwy muzułmanin i podjąć gości skromnym, arabskim śniadaniem.
Ubrany już i gotowy wydał dyspozycje służbie.
– Bismallah [58] – szepnął do siebie, jak codziennie, gdy rozpoczynał pracę. Spojrzał przy tym na pięknie wykaligrafowane nad drzwiami pierwsze słowa Świętej Księgi, Koranu.
Trochę się stropił, gdy ujrzał wśród gości kobietę i dziecko. Wszystkich jednak zaprosił do stołu. Podano ful [59] przysmażony z jajkami, gorący świeży chleb, małe talerzyki z serem, cytryną i różnymi przyprawami: solą, pieprzem, wieloma rodzajami papryki, od łagodnej do bardzo ostrej. Tej akurat próbował Patryk, zakrztusił się i zaczął kasłać, co wywołało dyskretny uśmiech gospodarza.
– To szatta [60] – ostrzegł – bardzo ostra!
Podczas posiłku popijano miętową, bardzo mocną, słodką i gorącą herbatę. Na koniec wniesiono ciastka i owoce: mango, banany, figi, morele, pomarańcze oraz ogromne ilości różnych gatunków daktyli. Patrykowi najbardziej smakowała basbusa, pyszne ciasto z mąki, stopionego tłuszczu, cukru, oleju i bakalii. Gospodarz zaproponował wreszcie kawę i zwrócił się do żony, aby zaprosiła do siebie Sally i Patryka. Teraz można było przejść do poważnych rozmów, a obecność kobiet i dzieci była przy tym zbędna.
Sally wraz z Patrykiem zaproszono do pomieszczeń dla kobiet. Żona gospodarza pokazała najpierw swoje królestwo. Sally zainteresowała najbardziej maszrabijja, rodzaj małego okna-balkoniku, ozdobionego szczelną szachownicą gęstej ciemnozielonej, drewnianej kraty. Przez małe okrągłe szparki kobiety arabskie, same nie będąc widziane, mogły wyglądać na ulicę… Sally stała dłuższą chwilę, obserwując ruchliwą ulicę, i myślała o trudnym losie żony Araba. Nagle jej uwagę przykuła dziwna postać.
Mężczyzna, z wyglądu fellach lub ubogi Arab, w tłumie czuł się, było to wyraźnie widać, obco i niepewnie. Wyglądał na przestraszonego, zagubionego. Rozglądając się, zatrzymując co chwila, szedł w kierunku domu Ahmada. Wreszcie stanął przed wejściem. Jeszcze rozglądał się wokół, przyjrzał drzwiom, wreszcie zastukał.
– Macie gościa – zawołała Sally do żony Ahmada.
Ta podeszła do niej i wyjrzała przez kraty.
– Ach, to Sadim – powiedziała.
– Wygląda na przestraszonego – dodała Sally.
– To nowy służący mojego męża. Pochodzi z wioski w pobliżu Doliny Królów. Mąż zatrudnił go na prośbę znajomego. Chyba nie był jeszcze nigdy w wielkim mieście, bo czuje się tu obco – wyjaśniła gospodyni.
– To widać – uśmiechnęła się Sally. “Pochodzi z Doliny Królów! Co za zbieg okoliczności” – pomyślała.
Sadim zniknął już wewnątrz domu, a obie kobiety zabrały Patryka na dach domu. Mieścił się tu… ogród obrośnięty jaśminem i fasolą. Dumnie spacerowały po nim kury, a spod nóg zrywały się gołębie. Widać było ogromną troskę o to kuchenne zaplecze i miejsce odpoczynku żony egipskiego dygnitarza.
Obie kobiety wymieniły uwagi o sprawach kulinarnych, a Sally zapisała sobie w notatniku kilka cennych przepisów na typowe egipskie potrawy.
Mężczyźni tymczasem kończyli rozmowę. Ahmad starał się być bardzo życzliwy, ale nie wniósł niczego nowego. Gładko stwierdził, że owszem słyszał i czytał w prasie o przemycie, ale jak podkreślił, ten proceder uprawiany jest tu od wieków.
– Mieliśmy informacje, że ślad prowadzi do Kairu – Smuga próbował wywierać nacisk na gospodarza.
– W tym kraju chyba wszystko przechodzi przez Kair – sentencjonalnie odparł gospodarz. – Trudno mi ocenić prawdziwość panów informacji, nie jestem z policji kryminalnej – dodał znacznie ostrzej i jakby niechętnie. Ale zaraz, aby złagodzić wrażenie, zaproponował gościom zwiedzenie sławnego meczetu, najpiękniejszej świątyni “miasta tysiąca meczetów”, jak nazywano Kair, położonej u wylotu głównej ulicy Gami al-Azhar. Była ona jednocześnie siedzibą uniwersytetu, kształcącego od wieków najwybitniejszych znawców Koranu [61]. Przez jedną z sześciu prowadzących doń bram Ahmad wprowadził swoich gości na Sahn, główny dziedziniec meczetu, pokryty białymi, marmurowymi płytami. Wokół, na trzystu smukłych, zakończonych łukami kolumnach, wznosiły się krużganki. Pośrodku szemrała fontanna.
[58] Bismallah – skrót od “Bi ismi Allahi Ar-Rahmani Ar-Rahimi” (“W imię Boga Miłosiernego, Litościwego”), słów rozpoczynających Koran. Muzułmanie rozpoczynają od nich pracę lub ważne czynności. Sentencja ta, często pięknie wykaligrafowana, zdobi ściany domów i biur.