Droga wiodła skalnymi, kamienistymi, pustynnymi wąwozami. Kiedy skręciła w dół, nagle otworzył się widok na piękną dolinę z potężnymi pylonami wspaniałego zespołu świątyń [137]. Za nimi radował oczy widok palm, ogrodów i kopulastych chat Medinet Habu. Ale Smuga i Abeer wcale tego nie dostrzegli. Był już dzień, kiedy zatrzymali się przed ruinami i wioską, przy kopulastym, szeroko rozbudowanym koptyjskim kościółku św. Teodora. Wąska furtka prowadziła przez otaczający świątynię biały mur. Mnicha, dostojnego starca, zastali pracującego w ogródku. Chudy, wysoki, z cienkim nosem i bielusieńką, ściętą w szpic brodą, prezentował się okazale. W ciemnej twarzy uderzały nieco skośne, ciemne oczy. Nieźle mówił po angielsku. Pochylił głowę na powitanie i z radością przyjął pozdrowienia od swego kairskiego przyjaciela.
– Jesteście chrześcijanami? – zapytał. Smuga potwierdził, a Abeer powiedział:
– Nie! Ale wyznaję jednego Boga.
Staruszek pokiwał głową i zaprosił ich do kościółka. Zobaczyli ubogie wnętrze, ściany bielone i nagie. Zatrzymali się przed skromnym, drewnianym ołtarzem, ozdobionym ludowym malowidłem. Tkwił nad nim, przymocowany do ściany, duży krzyż, z zakończeniem przypominającym staroegipski symbol życia. U jego stóp leżały wiązanki z ziół i kwiatów. Ubitą z gliny podłogę, jak w meczecie, przykrywały maty. Mnich ukląkł na jednej z nich. Modlił się na sposób arabski, bijąc pokłony. Smudze nie pozostało nic innego, jak uklęknąć także. Abeer z szacunkiem pochylił głowę.
Chata pustelnika, była równie uboga i skromna jak on sam i jego kościółek. Gospodarz posadził ich za stołem, stawiając na nim dzbanek koziego mleka i talerz z daktylami. Rozmowa toczyła się spokojnie i niespiesznie. Kiedy mogli wreszcie wyłożyć zasadniczy powód swego przybycia, mnich okazał zaniepokojenie.
– Mówicie, że szli do Medinet Habu i do mnie… Ciągle zdarzają się u nas takie sprawy… – zamilkł i na chwilę popadł w zadumę.
– Cóż, jutro jest niedziela. Przybędą wierni. Porozmawiam, może ktoś coś widział. Dam znać, przyślę kogoś do waszego obozu – zdecydowanie zakończył rozmowę.
Mimo zmęczenia gnani niepokojem wracali do obozu nocą, nie skorzystawszy z noclegu.
*
Sadim od kilku dni chodził ponury i smutny. Dzieci schodziły mu z drogi, a żonie, gdy ośmieliła się go zagadnąć, odburknął coś z taką złością, że przerażona uciekła. Jak co wieczór wyszedł z domu i poszedł w stronę skał otaczających wioskę. Szedł nad urwisko, by odpocząć i odetchnąć, spojrzeć stamtąd na dolinę Nilu. Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, gdy dotarł na miejsce.
– Sadim – usłyszał nagle swoje imię i zobaczył przywódcę.
– Tak… Panie…
– Czemu krążysz wokół obozu giaurów?
– Nie krążę, panie. Tylko tak…
– Wiesz, że źle wykonałeś robotę.
– Nie, panie! Uczyniłem, jak kazałeś.
– Kobieta żywa i zdrowa jest w obozie.
– Zawaliłem przejście…
– Ale wydostała się. Co ty na to?
– Nie wiem, panie.
Przywódca krok za krokiem zbliżał się do niego, a nieszczęsny Sadim krok za krokiem cofał się w stronę urwiska.
– Sadim! Chcesz mnie zdradzić!
– Nie, panie, nie! Ja… Wykonałem przecież wszystko, jak mi kazałeś.
– Widzę zdradę w twoich oczach. Widzę to… Przywódca zaśmiał się dziko.
– Panie – jęknął Sadim. – Litości! Nie zabijaj!
– Zabić cię! Ja…!? Ciebie!? Ja, władca Doliny, ciebie pachołku? Ja nie zabijam ludzi! – zrobił w stronę Sadima jeden krok, drugi, trzeci… Ten przerażony, wpatrzony w oczy rozmówcy, cofnął się gwałtownie. Zachwiał. Runął w przepaść. Głośny krzyk utonął między skałami. Towarzyszył mu krótki przeraźliwy śmiech. Echo powtórzyło krzyk i śmiech równocześnie, niczym płacz gór…
– Ja nie zabijam ludzi – powtórzył “faraon”. – Oni robią to za mnie sami.
I zniknął w ciemności.
Wilmowski wrócił do obozu z dwoma policjantami z Luksoru i z całą ekipą robotników. Jeden z policjantów natychmiast wyruszył z ludźmi i Abeerem do groty, by dopilnować odkopania zasypanego przejścia, zabezpieczyć grotę i to co w niej pozostało oraz sporządzić raport. Drugi, który pochodził z wioski El-Kurna, został w obozie.
– Nazywam się Mohammad Rasul – przedstawił się. – Mam dla panów telegram z Kairu adresowany do pana Smugi.
– To z ambasady brytyjskiej – rzekł Smuga i przeczytał głośno: “Wiedzą o was – stop – wracać natychmiast”.
– Z telegramem przyszła instrukcja, by znaleźć panów w którymś z luksorskich hoteli lub na zachodnim brzegu Nilu – wyjaśnił policjant.
– Kiedy nadeszły te wiadomości?
– Wczoraj wieczorem. Zostawiliśmy informację w “Winter Pałace”, bo tam byli państwo zameldowani.
– Cóż, wszystko za późno! Widzi pan, jakie mamy kłopoty.
– Owszem! Jestem zorientowany w sprawie. Od miesięcy szukamy tego “faraona”, ale na próżno. Nic nie wiedzieliśmy o przyjeździe panów – dodał z wyraźną pretensją w głosie.
– Wyznaczyliśmy tu sobie miejsce spotkania z przyjaciółmi. Gdyby doszło ono do skutku, mielibyśmy dość informacji, by skontaktować się z policją – wyjaśnił Smuga. – Tymczasem przyjaciele zniknęli, a żonę jednego z nich próbowano zamordować.
– Zrobimy, co w naszej mocy – odparł Muhammad, odruchowo uciekając się do zdawkowego zapewnienia stosowanego przez każdą policję świata. Zaraz zresztą dodał:
– Zostałem oddelegowany do waszej dyspozycji. Mogę tylko powiedzieć, że Rasulowie nie mieli z tym nic wspólnego. Ktoś chciał skierować was na fałszywy trop. Dlatego proszę przyjąć zapewnienie, że ta sprawa stała się dla mnie sprawą osobistą.
– Pan Rasul jest wyśmienitym przewodnikiem, jak zresztą wielu innych mieszkańców El-Kurna, a także znawcą okolicznych, pustynnych terenów – wyjaśnił Wilmowski.
Abeer wrócił w południe, a wieczorem doczekali się posłańca od koptyjskiego mnicha z Medinet Habu. Posłaniec opowiadał bezładnie, chaotyczne i oczywiście po arabsku. Tłumaczył jak zwykle Abeer.
– Widział dwu mężczyzn i chłopca, Europejczyków. Zmierzali ku Medinet Habu. Napadli ich Arabowie. Obezwładnili, wsadzili na konie i wielbłądy i odjechali na zachód. Ten człowiek wszystko widział, ukryty między skałami. Przestraszył się i nie chciał nikomu mówić, ale nakłoniony przez abbuna [138], przybył, aby nam to opowiedzieć.
– Zapytaj czy pamięta jakieś szczegóły – prosił Smuga.
Abeer rozmawiał przez chwilę z posłańcem po arabsku, a potem zrelacjonował:
– Mówi, że nie. Byli bardzo sprawni i wszystko nastąpiło tak szybko, że niewiele pamięta. Poza tym szamotanina wzbiła tumany kurzu. Dziwi się jedynie, że niektórzy z napastników, udając się w kierunku pustyni, używali koni.
Rozmowa nie wniosła już nic nowego. Kopt odszedł uszczęśliwiony hojnym bakszyszem, a podróżnicy uzyskali pewność, że Tomasz, Nowicki i Patryk zostali porwani. Gdy zawiadomili o wszystkim Rasula, ten rzekł:
– Ów człowiek zeznał, że część napastników była konno?
– Owszem – potwierdził Abeer.
– To dziwne – mówił z namysłem policjant. – To bardzo dziwne. Musi oznaczać, że nie zamierzali wieźć ich daleko. Trzeba więc przeszukać pobliskie obozowiska Beduinów… Tak czy inaczej, o świcie ruszamy na pustynię.
Wydarzenia potoczyły się znowu z szybkością lawiny. O świcie Smuga ruszył wraz z Rasulem i jego ludźmi. Zabrali ze sobą Dinga, który mógł przydać się przy przeszukiwaniu beduińskich obozowisk.
[137] Kompleks sakralnych budowli w okolicach Medinet Habu powstawał na przestrzeni tysiąca lat, od Tutmesa I (XVI wiek) aż do VII wieku p.n.e. Sama wioska została założona przez Koptów na przełomie VI i VII wieku. Na ruinach faraońskich budowli wzniesiono nawet bazylikę. W VII wieku, po inwazji arabskiej, chrześcijańska ludność uciekła na południe i nigdy już tu nie powróciła.