– Niedaleko stąd, w buszu, żyła sobie kiedyś bardzo, bardzo stara zebra. Tak brzydka, że wszystkie inne zebry z niej kpiły i tak słaba, że nie miała siły z nimi biegać. Była za to bardzo mądra.
– Tak! – przerwał jej mały, może pięcioletni szkrab. – Zebry są mądre, delikatne, łagodne – wyliczał na palcach. – I nikomu nie wyrządzają krzywdy!
– Nie przeszkadzaj! – ofuknęła go matka, ale zaraz potem zapytała synka:
– A kogo boją się zebry?
– Najbardziej lękają się lwa i lamparta – odparł z dumą.
– Doskonale! – pochwaliła i opowiadała dalej.
– Pewnego razu została przy wodopoju sama, bo dopiero na końcu, po wszystkich innych zebrach, mogła zaspokoić pragnienie. Zapłakała głośno nad swym losem i nawet nie zauważyła, kiedy przybiegł lew i delikatnie pogładził ją po grzbiecie. Dopiero wtedy wzdrygnęła się z przerażenia.
“Jesteś jak wszystkie inne zebry, płaczesz. Próbuję cię pocieszyć, nie zamierzam zrobić ci nic złego, a ty i tak trzęsiesz się ze strachu” – powiedział lew z pogardą. Zebra opowiedziała mu o swoim smutnym losie.
“Skoro tak bardzo jesteś nieszczęśliwa i nikomu niepotrzebna, to chyba najlepiej będzie jak cię zjem” – zafrasował się lew.
“Oczywiście królu zwierząt!” – odparła zebra. “Będzie to wielki zaszczyt dla całego mojego plemienia. Ale pozwól królu, żebym mogła, zanim to uczynisz, zadać ci jedną zagadkę. Wszak jesteś najmocniejszy i najmądrzejszy ze wszystkich zwierząt”.
“Zgoda. I tak jestem aż za bardzo łaskawym władcą, że w ogóle z tobą rozmawiam. Ten nędznik lampart po prostu podkradłby się i zjadł cię bez ostrzeżenia”.
W tym momencie nadszedł lampart i rzekł do lwa:
“Czemu królu straszysz to słabe, niewinne stworzenie. Jeśli jesteś taki dzielny, to wybierz na przeciwnika kogoś, kto jest ci równy”.
Oba drapieżniki zaczęły warczeć i groźnie spoglądać na siebie. Mądra zebra chciała wymknąć się z pułapki, ale lampart to spostrzegł:
“Hola, hola, moja pani! Może jednak powiesz swoją zagadkę i pożre cię ten, który ją odgadnie. Dobrze królu?”.
“Niech i tak będzie” – łaskawie odparł lew.
Zebra namyślała się przez chwilę i rzekła:
“Kto to jest? Ma wielkie pazury i wspaniały ogon. Nie boi się nikogo i niczego. W każdej walce odnosi zwycięstwo. Potrafi przegryźć zębami najtwardszą kość. Chodzi powoli, ale biega bardzo szybko. Może iść małymi kroczkami, ale także wykonywać wspaniałe, wielkie susy”.
“To lew” – odparł lew.
“To lampart” – odparł lampart.
I oczywiście obaj się pobili. Walczyli długo. W końcu lew, jak niepyszny, uciekł z pola walki, a lampart zdyszany przysiadł, by odpocząć i pożreć zebrę. Ale tej dawno już nie było. Rozeźlony lampart do dziś szuka lwa, a ten przed nim ucieka. I tak biegną i biegną… – śmiała się Agoa.
Dzieci milczały chwilę, a potem najmłodszy zapytał zamyślony:
– Mamusiu! A zagadka? Zebra mówiła o lwie czy o lamparcie?
– A jak myślisz? – odparła Agoa.
– Ja myślę, że o lamparcie – rzekł z namysłem.
– A ja, że o lwie – powiedział drugi. I oczywiście zaczęli się kłócić.
– Uspokójcie się! – zawołała Agoa. – Uspokójcie się, moje lamparty i lwiątka, bo pójdę sobie jak pani zebra!
– Nie!!! – wrzasnęły maluchy.
Kisumu niechętnie oderwał uwagę od sielankowej rodzinnej scenki. Piętrzyły się przed nim jednak poważniejsze problemy. Od czasu gdy przestał być w pełni sprawny, zaostrzyła się zadawniona niechęć między nim a zazdrosnym o swe wpływy czarownikiem. Kisumu interesowały bowiem nauki chrześcijańskich misjonarzy [167], którzy przed kilku laty pojawili się w okolicy.
Tego ranka bęben nie milkł ani na chwilę i Kisumu wiedział, że wkrótce przyjdzie mu odeprzeć atak ośmielonego jego słabością czarownika. Nie czekał długo. Czarownik pojawił się przed jego obliczem.
– Rozmawiałem z duchami – powiedział po ceremonialnym powitaniu.
– Słyszałem – krótko odparł Kisumu.
– Lud dotknęło nieszczęście. Złe moce panują…
– Ktoś rzucił urok – przerwał mu Kisumu.
Czarownik, przygotowany na opór, poczuł się zaskoczony. Wódz, zdawał się wprost proponować rozwiązanie, do którego on zmierzał okrężną drogą.
– Tak – rzekł, udając zamyślenie. – Lew grasuje. Bydło zdycha na śpiączkę…
Kisumu przytaknął. Chodziło przecież o nieszczęście, które tu, nad Jeziorem Alberta, w górzystym klimacie, nie powinno się zdarzyć. Wódz nie pamiętał, by kiedykolwiek choroba ta dotknęła wioskę. Co dziwniejsze śpiączka ominęła jego bydło. Nie ulegało wątpliwości, że wdały się w to złe moce. Ale jakie i jakich wymagają ofiar? Wyglądało na to, że czarownik wie, przeciw komu skierować działanie.
•- Dużo nieszczęść – powiedział. – Dużo, dużo… Bydło pada. Lew grasuje. Ludzie mogą chorować… Dużo, dużo nieszczęść – cmokał i kiwał głową. – Duchy, złe duchy…
Zapadło milczenie. Palili fajki, popijając bananowe piwo i obserwując się wzajemnie.
W końcu czarownik podjął decyzję:
– To rigilah-sukuo [168]…
Kisumu poczuł zimny dreszcz strachu. Czarownik wskazał złego ducha, który sadowił się zazwyczaj w stopach człowieka. Jeden ze starszych synów Kisumu, dwunastoletni Awtoni, urodził się ze zdeformowaną prawą stopą. Czarownik odczynił wtedy urok i powiedział, że uśpił złego ducha, ale ten może się obudzić, gdy chłopiec będzie wchodził w wiek dojrzewania.
– Mówisz, że duch się obudził!? – Kisumu podniósł się z miejsca. Górował teraz nad czarownikiem.
– Tak. Obudził się! Obudził! – czarownik czuł swą przewagę. Ludzie w wiosce byli po jego stronie.
Kisumu usiadł. Spadło tyle nieszczęść… Kisumu znał naukę chrześcijan, pozwolił ochrzcić syna, ale przekonanie, że czarownik rozmawia z duchami tkwiło w nim równie niezachwianie jak całe dziedzictwo przodków.
– Naznaczył go! Naznaczył od dziecka – syczał czarownik. Wybrał go dla siebie. Usadowił się w stopie. Siedzi tam!!!
Kisumu nie mógł od niego^oderwać oczu.
– Chciał mnie zniszczyć. Wysłał lwa, by mnie zabił… Wysłał lwa – szepnął bezwiednie i sam już nie wiedział czy mówi o synu, czy o złym duchu.
– Wreszcie zrozumiałeś wodzu. Niech cię strzeże twój fetysz spokojnie już powiedział czarownik i podniósł się ciężko.
Kisumu odprowadził go, potem zaś usiadł i zaczął uważnie przyglądać się Awtoniem», a im uważniej to czynił, tym wyraźniej w oczach syna dostrzegał drapieżne, zapamiętane z oczu lwa, błyski.
Agoa snuła tymczasem kolejną opowieść.
– Pewnego dnia boa dusiciel okręcił się wokół liany, by się pobujać jak zwykli mali chłopcy. Akurat przechodził tamtędy słoń. Kiedy zobaczył, że wąż jest bezbronny, związany przez siebie samego, roześmiał się zadowolony. Był wreszcie panem życia i śmierci zręcznego pełzacza.
“Miej nade mną litość, słoniu! Zmiłuj się!” – błagał wąż.
“A co mi z tego przyjdzie?” – słoń podniósł trąbę i zaczął kołysać lianą.
“Przyrzekam, że ile razy mnie wezwiesz, zawsze przybędę ci na ratunek”.
Słoń zastanawiał się. W jego wielkiej głowie pojawiła się myśl, że dobrze byłoby mieć takiego mocnego sprzymierzeńca.
“Zmiłuj się, słoniu!” – prosił dalej boa. “Mam tyle małych dzieci… Byłby to wielki wstyd dla ciebie, gdybyś pozbawił je ojca”.
[167] Misjonarze pojawili się w tej części Afryki pod koniec pierwszej połowy XIX wieku. W Ugandzie znaleźli się najpierw anglikanie, wezwani przez Stanley’a w 1877 r., a w dwa lata później przybyli tam Ojcowie Biali (rzymscy katolicy). Wszyscy oni zostali wypędzeni w 1882 r., gdy król Mtesa, a po nim Mwanga przyjęli islam. Zakończyło się to prześladowaniami, w wyniku których dwudziestu dwóch młodych chrześcijan z Karolem Lwangą na czele, poniosło śmierć, w okresie od 26 maja 1886 r. do 27 stycznia 1887 r. Najmłodszy z nich, Kizito, miał 14 lat. Kościół rzymskokatolicki czci ich jako świętych.