Выбрать главу

Smuga, Wilmowski i Nowicki musieli jak najszybciej rozprawić się z lwem ludożercą, aby umocnić z trudem pozyskane zaufanie i życzliwość ludzi Kisumu.

Zaledwie się więc spotkali, a już czekało ich kolejne rozstanie.

Patrol Gordona, żegnany przez przyjaciół, wyruszył wczesnym rankiem. Smuga, Wilmowski i Nowicki zaraz potem zaczęli omawiać plan niebezpiecznych łowów.

– Lwy żyją na ogół w stadach złożonych z dziesięciu, dwudziestu osobników – wyjaśniał właśnie Smuga. – I chociaż samce walczą ze sobą o rolę najważniejszego, to wbrew powszechnej opinii, nie są przewodnikami stada. Przewodnikiem stada jest zawsze lwica. Ona daje znak do rozpoczęcia łowów, ona pierwsza atakuje i zabija albo rykiem rozkazuje czynić to samcom.

– Skąd więc lwy samotniki? – spytał Nowicki.

– To przeważnie słabsze samce: ranne lub chore, przepędzone przez gromadę. Atakują bydło domowe, no i ludzi, bo to najłatwiejszy łup.

– Stare, chore, to rozumiem – mówił dalej Nowicki. – Ale skąd ranne? Czy może po walce z silniejszym przeciwnikiem, z rywalem?

– Nie tylko – odparł Smuga. – Zwierzęta, na które polują lwy, nie są tak bezbronne, jakby się wydawało. Potrafią się bronić i to nieraz bardzo skutecznie. Czy widzieliście kiedyś, jak polują lwy?

Obaj jego rozmówcy zaprzeczyli, więc Smuga ciągnął swój wykład.

– Miałem kiedyś to szczęście… Czailiśmy się w pobliżu wodopoju, wykorzystując wybudowany przez myśliwych maczan [185]. Nie lubię tego rodzaju polowania. Myśliwy siedzi sobie wygodnie, bezpiecznie i strzela jak do tarczy.

– To ci dopiero bohaterowie – zadrwił Nowicki. – Najpierw włażą ze strachu na drzewo, z którego potem z wielką odwagą strzelają.

– Nie o tym jednak zamierzam wam opowiedzieć – ciągnął dalej Smuga. – Do wodopoju przyszły zebry. Z góry dostrzegliśmy podkradające się do nich lwy. To był wspaniały widok! Zręczne, zwinne i ciche jak koty, czołgały się bezszelestnie pod wiatr, który wiał od strony upatrzonego łupu. Było ich pięć. Otoczyły wodopój i uderzyły. Atak powiódł się tylko częściowo. Dwie zebry padły natychmiast: jedna z przegryzionym gardłem, druga ze złamanym kręgosłupem. Pozostałe utworzyły krąg, stając łbami do siebie i wierzgając kopytami. Jakiś mniej ostrożny, młody lew, który zaatakował podbrzusze jednej z zebr, dostał się pod wierzgające kopyta i ledwie uszedł z życiem. I oto odpowiedź na twoje pytanie, Tadku. Z takich potyczek nie wychodzi się bez ran. Stąd też potem osobniki słabsze, żyjące samotnie poza stadem. Coś takiego mogło się przydarzyć naszemu lwu.

Smuga na chwilę zamilkł i wrócił do tematu, który ich interesował.

– Dobrze byłoby, aby pojawił się w pobliżu wioski jak najszybciej.

– Musimy spróbować go do tego nakłonić – odrzekł Wilmowski.

– Cóż, dorosły osobnik potrzebuje codziennie co najmniej pięć kilogramów mięsa, a jest zdolny do spożycia jednorazowo nawet czterdziestu kilogramów…

– A to głodomór – skomentował Nowicki.

– WłaśnjeKNasz musi być głodny. Będzie więc szukał czegokolwiek, a wiadomo, że lwy żywią się również padliną. Rzucimy mu część twojego łupu, Andrzeju. Zostawimy antylopę na pastwisku dla bydła.

– Ha, sępy skutecznie zwabią naszego lwa, a hieny ponowią zaproszenie wieczorem. Przyjdzie na pewno! Możecie ufać mojemu nosowi – pogodnie stwierdził Nowicki. – Przyda się lwia skóra dla wielkiego białego czarownika – dodał żartobliwie, prostując swą potężną postać.

– Raczej podarujemy ją wodzowi – z uśmiechem skomentował tę przechwałkę Smuga. – Choć tak naprawdę to zasłużył na nią Munga – Wilmowski, jak zawsze, starał się być sprawiedliwy.

– Mości panowie! Nie dzielmy przed czasem skóry na niedźwiedziu… to jest, chciałem rzec, lwie – roześmiał się Nowicki. – A teraz do dzieła!

*

Resztki antylopy pozostawili na przylegającym do dżungli pastwisku, a sami rozpoczęli czuwanie przy małym ognisku, obserwując kołujące nad padliną sępy – sygnał dla wszystkich padlinożerców. Spodziewali się, że lew nadejdzie od strony lasu. Wilmowski proponował wzniesienie niewielkiej zeriby, która dawałaby poczucie bezpieczeństwa, ale Nowicki ani myślał się z tym zgodzić. A tym razem przyłączył się do niego także Smuga.

– Murzyniaki wezmą nas za tchórzy – oponował marynarz. – Ograniczylibyśmy sobie w ten sposób pole ostrzału – poparł go, znacznie racjonalniejszym argumentem, wytrawny myśliwy.

Czas oczekiwania dłużył się. Z tym większym zainteresowaniem słuchali opowieści Smugi o myśliwskich przygodach, choć ten przestrzegł od razu, że fantazja ludzi polujących na zwierzęta dorównuje co najmniej wyobraźni północnoamerykańskich Indian.

– Miałem kiedyś, jak ty byś to powiedział, Tadku, znajomego, którego tubylcy nazywali “Joe jedna kula” z powodu celności strzału. Mówiono o nim, że trafia w cytryny z odległości czterystu jardów [186].

– Fiu, fiu – zagwizdał Nowicki. A Smuga tylko się uśmiechnął i opowiadał dalej:

– Któregoś wieczora wybrał się na polowanie. Zwierzyna trafiła się już na skraju lasu. Był to siedzący na gałęzi manganowca lampart, co samo w sobie stanowiło wyzwanie losu, ponieważ te akurat drapieżniki na widok ludzi szybko znikają. Joe błyskawicznie podniósł karabin, zarepetował, wymierzył i strzelił… Lampart znikł. Pudło kompletne.

– Zdarza się i najlepszym – skomentował Wilmowski.

– Ano powiadają: “Żołnierz strzela, Pan Bóg kule nosi” – dodał Nowicki.

– To jeszcze nie koniec historii. Następnego wieczora Joe znowu wybrał się w tę stronę i znowu na tym samym drzewie ujrzał tego samego lamparta. I tym razem spudłował. Lampart jednym skokiem zginął w zaroślach.

– Czy ten Joe polował sam?

– Otóż właśnie, nie! Towarzyszył mu masajski tropiciel, nasz wspólny znajomy, Mescherje [187]. Tym bardziej więc ucierpiał myśliwski prestiż… Tak! Lampart stał się jego obsesją. Gdy wyszli na step następnego wieczora, drapieżnik rozparty na tym samym drzewie, jak mówił Joe, wyraźnie na jego widok przeciągnął się wyniośle i ziewnął…

– Szkoda, że nie odwrócił się tyłem – zaśmiał się cicho Nowicki. A Wilmowski zapytał: – Trafił tym razem?

– Znowu nie! I tak było przez kolejnych pięć dni. Szóstego – sukces był połowiczny. Raniony w tył karku lampart nie pojawił się więcej.

– A nie roześmiał się czasem na pożegnanie? – zapytał ubawiony Nowicki.

– No, powiedzmy, że z pogardą chrząknął, naśladując pawiana [188]zakończył opowiadanie Smuga.

– Słyszałem, że lamparty są niebezpieczniejsze od lwów – powiedział Wilmowski.

– O tak, są niewątpliwie zwinniejsze i sprytniejsze. Ważą i mierzą o połowę mniej [189]. Atakują w absolutnej ciszy, nie ostrzegając warczeniem, jak czynią czasem lwy. Skaczą na odległość sześciu stóp [190]albo atakują, skacząc z drzewa. Niektórzy twierdzą, że to jedyne spośród zwierząt, które zabijają dla przyjemności. Zdarza się dość często, że żyją na peryferiach afrykańskich miast, podobnie jak kojoty, lisy czy szopy. Otoczyliśmy kiedyś takiego lamparta na przedmieściach Nairobi. Nie miał żadnej możliwości ucieczki. Ukrył się w stercie drzewa i nie wyczuły go nawet psy. Następnej nocy uciekł, a my strzelaliśmy na wiwat.

вернуться

[185] Maczan – platforma do polowania.

вернуться

[186] Jard (yard) – angielska miara długości, l jard = 91,44 cm.

вернуться

[187] Jeden z bohaterów powieści Tomek na Czarnym Lądzie.

вернуться

[188] Głos lamparta przypomina chrząkanie pawiana, o którym mówi się też, że “szczeka”, podobnie jak pies.

вернуться

[189] Lampart mierzy do 140 cm, a waży około 60 kg. Lew, odpowiednio – 240 cm i 180 kg.

вернуться

[190] Stopa – angielska miara długości (około 30 cm).