– Na szczęście ludojady trafiają się rzadko – Wilmowski odpowiedział na pytanie zadane wcześniej przez marynarza.
– Czasami winni są sami ludzie. Tam, gdzie dopuszczono do zagłady dzikich zwierząt, bezsensownie na nie polując, także tam, gdzie stada zdziesiątkuje zaraza, natychmiast pojawiają się drapieżni amatorzy ludzkiego mięsa.
Księżyc oświetlał step i wyniosłą ścianę lasu, pagórki i jezioro. Od czasu do czasu słychać było wrzaski hien i szakali lub podobne do psiego szczekania dźwięki, jakimi zwoływały się zebry. Z piskiem przemknął nietoperz, zahukała nocna sowa. Brzęczały moskity. Było już dobrze po północy, kiedy myśliwi usłyszeli krzyk od strony wsi, który zerwał ich na równe nogi.
– Do stu tysięcy wielorybów – zaklął Nowicki. – Wlazł do wsi! Biegnąc blisko siebie, przygotowali do strzału broń. Wydało im się, że między drzewami mignął jakiś cień, ale gałęzie i ciemność nie pozwalały dojrzeć dokładnie.
– l Stójcie! – krzyknął Smuga – Ostrożnie!
Zwolnili. Spostrzegli tyralierę pochodni zbliżającą się od strony wsi.
– To Murzyni! Próbują zagnać lwa w naszą stronę – półgłosem przestrzegł Wilmowski.
– Celujcie dokładnie, aby nie zranić ludzi – dodał Smuga.
W tej samej chwili Nowicki dojrzał cień na tle jasnego nieba i dwukrotnie strzelił w tym kierunku. Usłyszeli przeraźliwy ryk i cień zniknął w trawie.
– Chyba go trafiłem – zawołał marynarz.
– Tadku, ostrożnie! – napominał Smuga.
Ryk zabrzmiał znowu. Tym razem bardzo blisko.
– Raca! Wystrzel racę, Tadku! – krzyknął Smuga, nie mogąc nigdzie dojrzeć lwa.
Nowicki wypalił z rakietnicy. Pocisk na kilkanaście sekund rozjaśnił teren. Smuga dostrzegł czające się zwierzę tuż przed sobą. Czarna sylwetka zarysowała się wyraźnie, oświetlona blaskiem racy. Łowca błyskawicznie przyklęknął, przyłożył sztucer do ramienia i pociągnął za spust. Lew przeciągle jęknął i wszystko ucichło. Nowicki wystrzelił jeszcze jedną racę, ale zwierzę zniknęło. Podeszli do miejsca, gdzie przed chwilą je widzieli.
– Trafiliśmy! – powiedział Smuga. – Popatrzcie! Trawa była mokra. Nie od rosy. Lepiła się od krwi.
– Czekajmy do świtu – zdecydował Smuga. – Szukać go po nocy, to zbyt niebezpieczne.
Zaniepokojeni, zawrócili do wioski. Jeśli lew kogoś zabił, co będzie z nimi? Czy zerwie to wątłą nić sympatii?
Zobaczywszy, że nadchodzą, Murzyni przerwali krąg. Na ziemi z rozszarpanym zębami gardłem i brzuchem rozdartym pazurami leżał czarownik. Obok poszarpane resztki antylopy bongo.
Kisumu, trzymający w rękach bryłki soli zaczął opowiadać łamaną angielszczyzną. Czarownik zwabił solą bongo do karmnika [194]. Zabił antylopę i umieścił ją na skraju wsi w pobliżu chaty gości, najwyraźniej po to, by przywabić lwa. Ale lew wszedł w głąb wioski. Widocznie natknął się na czarownika i zabił go.
– Ano, kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada – krótko skomentował tę opowieść Nowicki.
Kiedy słońce zabarwiło horyzont gamą różnorodnych barw, ruszyli tropem rannego lwa. Szli ostrożnie, brodząc w wysokiej trawie, z bronią gotową do strzału. Tylko Nowicki w prawej ręce dźwigał murzyńską włócznię, w lewej zaś tarczę. Przez ramię znowu przerzucił skórę lamparta.
Lew musiał być poważnie ranny, gdyż co kilkadziesiąt metrów odpoczywał, o czym świadczyła zgnieciona mocniej trawa, obficie zbroczona krwią. Teren był otwarty, niemal równinny, gdzieniegdzie porośnięty krzewami.
Szli coraz ostrożniej. Nowicki na przedzie, rozgarniając dzidą trawę. Wtem spod jakiegoś krzaka, z głuchym warknięciem wyprysnęło płowe cielsko. Marynarz zdążył zasłonić się tarczą i jednocześnie zadać cios włócznią. Potężne uderzenie przewróciło go, a lew przetoczył się nad nim i runął w stronę Smugi. Powietrzem targnął strzał. Z boku poprawił Wilmowski. Lew zwinął się w powietrzu i upadł dosłownie o dwa, trzy metry od Smugi.
Nowicki podnosił się oszołomiony. Zadziwiające, ale nie odniósł żadnej rany. Ślady zębów pozostały na tarczy, a pazurów na skórze lamparta, co wprawiło w podziw towarzyszących myśliwym Murzynów. Marynarz rozpoczął wokół lwa triumfalny taniec, a oni ochoczo się do niego przyłączyli. Zgodnie ze zwyczajem zamierzali w tańcu przebić ciało lwa swoimi włóczniami, ale na to Nowicki nie zamierzał się zgodzić w obawie o całość skóry. Łaskawie zezwolił tylko na rozcięcie brzucha zwierzęcia. Uczynił to zręcznie Kisumu, wyjął parujące serce, położył je na przydrożnym kamieniu i pokroił na maleńkie kawałki. Murzyni wierzyli bowiem, że zjadając serce lwa, mogą posiąść jego odwagę.
Smuga i Wilmowski postanowili nie przeszkadzać Nowickiemu w utrwalaniu jego świeżo zdobytej wśród Murzynów pozycji i wracać do wioski.
– Popatrz, Andrzeju. Teraz zdejmą skórę, zjedzą mięso, zachowując tłuszcz, szczególnie cenny, posłuchaj tego uważnie, jako lekarstwo na reumatyzm! – mówił Smuga, odchodząc.
– Od Gordona dowiedziałem się, że doskonałą maść na tę chorobę wyrabia się z tłuszczu elanda [195].
– A o tym nie wiedziałem – przyznał Smuga i w zamyśleniu dodał: – Murzyni dziwią się bardzo, że biali nie polują dla mięsa, lecz rogów, czy jak w przypadku słonia dla kości. Dla nich najważniejsze jest mięso, pożywienie.
– Tak. Upolowana zwierzyna jest zwykle niemal w całości wykorzystywana – zgodził się Wilmowski.
*
– Janie! Wstawaj! – Nowicki szarpnął Smugę za ramię. – Wrócił Gordon!
– Słyszałem, że panowie nie próżnowali – Anglik już wchodził do chaty. – My też nie! Mamy wieści wręcz nieprawdopodobne!
Towarzyszył mu wychudzony młody Arab niewielkigo wzrostu, o charakterystycznych rysach twarzy. Gordon przedstawił go, a w jego głosie zabrzmiała radość i coś na kształt dumy.
– To jest, panowie, Madżid el-Hadż – powiedział z naciskiem. Zaskoczony Smuga spojrzał uważniej.
– Na Boga, toż to syn Jusufa. Jakże to możliwe? – nawet Smuga tracił czasem opanowanie.
– A jednak – odrzekł uradowany Gordon.