Выбрать главу

— Nie popieram twego szaleńczego planu z diabelską skrzynią, narwana półnagusko. Ale żeby wywalić… O bogi mocne — dodał, przecierając twarz — dajcież minutę, żebym mógł się namyślić!

Na razie czas do namysłu był czystą abstrakcją. SiedemCe, który smętnie przykucnął na swoim włochatym zadzie, tam gdzie zostawiła go Maud, rzekł ze śmiertelnie poważną miną:

— Toś im rzekł, szefciu.

Doktorek stanął przy barze wysoki niby Abuś Lincoln w swym cylindrze, szalu i XlX-wiecznych łachach. Sztywno uniósł rękę, nakazując milczenie, i powiedział coś, co brzmiało mniej więcej tak:

— Introwesz… inwesz… renkawsz… — Z dykcją bliską ideału mówił dalej: — Wiem ponad wszelką wątpliwość, co należy uczynić.

Oto dowód na to, jacy byliśmy zestrachani. W Miejscu zrobiło się cicho jak w kościele; każdy zaniechał tego, co akurat robił, czekając z bijącym sercem, aż nieszczęsny pijaczyna objawi sposób zażegnania tragedii.

On tymczasem wyseplenił jakieś — … inwersz… krzy… — i jeszcze przez chwilę trzymał nas w napięciu. Potem zmarkotniał, bąknął: — Nicziewo — sięgnął po stojącą na barku butelkę i zaczęło się żłopanie. Przy tym wciąż się pochylał. Zanim wyrżnął o ziemię (w tym ułamku sekundy, kiedy nasza uwaga ciągle była skierowana na bar), Bruce lotem błyskawicy wskoczył na blat, zupełnie jakby zjawił się znikąd, choć widziałam, jak rzuca się do biegu za fortepianem.

— Mam pytanie! — rzekł głosem czystym i wyraźnym. — Czy ktoś z was uruchomił bombę? A więc nie wybuchnie — stwierdził po krótkiej przerwie. Swoją żywiołowością i sympatycznym uśmiechem podnosił mnie na duchu. — Co więcej, gdyby trzeba ją było uruchomić, mielibyśmy pół godziny. Jeśli dobrze pamiętam, tak właśnie powiedziałaś, prawda? — Wskazał palcem Kaby. Gdy kiwnęła głową, ciągnął: — To oczywiste. Czas nie może być za krótki, żeby ten, kto podłoży bombę w obozie Partów, zdążył uciec. Oto nasz margines bezpieczeństwa. I drugie pytanie: Czy wśród nas znajdzie się ślusarz? — Choć wydawał się wyluzowany, przyglądał nam się niczym jastrząb. Dostrzegł potaknięcia Beau’ego i Maud, nim zdążyli cokolwiek wyjaśnić lub się zastrzec. — Bardzo dobrze. Jeśli zajdzie konieczność, to wy zajmiecie się skrzynią. Ale zanim weźmiemy to pod rozwagę, odpowiedzmy sobie na trzecie pytanie. Czy jest wśród nas inżynier?

Wywiązała się krótka dyskusja, padły wyjaśnienia. Illy przyznał, że owszem, dawni Lunanie dysponowali energią jądrową — czyż nie wypalili życia na swoim globie i nie porobili tych upiornych kraterów? — on jednak w zasadzie nie jest inżynierem, raczej rzeczarzem (z początku myślałam, że mu szwankuje ta skrzecząca puszka). Kim jest rzeczarz? Ano kimś, kto manipuluje rzeczami w sposób niemożliwy do opisania. Nie kontroluje jednak zjawisk na poziomie atomu. Sam pomysł pobudzał do śmiechu; atomowy rzeczarz, co za absurd! Oba słowa się wzajemnie wykluczały. Natomiast SiedemCe, kalendarzowo oddalony o dwa miliardy lat od Lunanina, wymamrotał, że jego lud nie wykorzystywał żadnych źródeł energii, bo satyrowie i przedmioty mogły się przemieszczać dzięki zakrzywianiu czasoprzestrzeni „… lub myślą, jeśli trza było. Pech, że w pustce się nie da. Trza by mieć… nie wiem co. Kiszka i tyle…”

— A zatem nie mamy speca od fizyki atomowej — podsumował Bruce — wobec czego majstrowanie przy skrzyni byłoby nie tylko bezsensowne, ale wręcz groźne. Nawet jeśli bezpiecznie zajrzymy do środka, co dalej? Jeszcze jedno pytanie — zwrócił się do Sida. — Długo by należało czekać przed wywaleniem na zewnątrz tego pudła?

Sid, który był chyba trochę zazdrosny, lecz przede wszystkich wdzięczny Bruce’owi za to, że ten uspokoił jego strwożoną trzódkę, zaczął tłumaczyć, wszelako Bruce nie zamierzał tracić swej widowni, więc gdy tylko Sid doszedł do słowa „faza”, natychmiast przejął pałeczkę:

— Słowem, musimy się znowu zestroić z kosmosem. Dziękuję, mości Lessinghamie. Czyli mamy przynajmniej pięć godzin, czas między dwoma posiłkami, jak wyraził się pewien kreteński oficer. — Uśmiechnął się do Kaby formalnym, żołnierskim uśmiechem. — Czy więc bomba ma eksplodować w Egipcie, czy gdziekolwiek indziej, nie zrobimy nic przed upływem pięciu godzin. No, dobrze! — Jego uśmiech zgasł jak światło. Przeszedł się tam i z powrotem po blacie, jakby badał, ile ma miejsca. Przy okazji poleciały na boki i rozbiły się dwa czy trzy kieliszki koktajlowe, lecz nie zauważył ich, a i my nie zwracaliśmy na to większej uwagi. Ciarki chodziły nam po skórze, gdy każdemu po kolei zaglądał w oczy. Patrząc na niego, musieliśmy podnosić wzrok. Za jego twarzą, obrzeżoną prostymi pasemkami złocistych włosów, była tylko pustka. — No, dobrze! — powtórzył znienacka. — Jest nas dwunastu, są nawet dwa duchy, mamy nieco czasu na rozmowę i wszyscy płyniemy tą samą parszywą łajbą, uczestniczymy w tej samej parszywej wojnie, więc nie powinno być nieporozumień. Niedawno poruszyłem ten temat, lecz skupiłem się na rękawicy i obróciłem wszystko w żart. W porządku, rękawice zdjęte! — Wyszarpnął je zza pasa, cisnął sobie pod nogi i po chwili odrzucił kopniakiem, co wcale nie było śmieszne.

— Otóż zaczyna do mnie docierać — ciągnął — jak na nasze życie wpływa wojna Pająków. Owszem, to niezła frajda tak sobie hasać w czasie i przestrzeni, a potem, już poza czasoprzestrzenią, zabawić się po skończonej misji. Ileż słodyczy w świadomości, że nie istnieje na tyle wąski zakątek świata, na tyle święta lub odludna samotnia, na tyle nikła wyrwa w murze tego, co było lub będzie, żebyśmy nie mogli wcisnąć się do środka. Wiedza to rzecz wspaniała, słodsza niż uciechy ciała, wykwintne potrawy czy gorączka bitwy, to pragnienie najtrudniejsze do zaspokojenia. Jakże dobrze być Faustem[56] nawet w zgrai innych Faustów! Ileż słodyczy w kręceniu światem, motaniu nici ludzkiego życia czy całej cywilizacji, wymazywaniu przeszłości i pisaniu jej na nowo, byciu tym jednym jedynym, który rozumie przemiany i triumfalnie je wprowadza… Ha! Zabijanie mężczyzn i porywanie kobiet to nędzna namiastka sprawowania władzy. Ileż słodyczy w przenikliwych podmuchach wiatru zmian, kiedy człowiek wie, jakie były przeszłości, jaka jest przeszłość i jaką mogłaby być. Ileż słodyczy we władaniu atroposem, wykrajaniu umrzyka lub nienarodzonego z jego linii życia, dostrzeżeniu na twarzy sobowtóra światła zmartwychwstania, werbowaniu nowego towarzysza, przyjmowaniu nowo narodzonego demona do naszych szeregów i decydowaniu, czy to dobry materiał na żołnierza, mistrza rozrywki czy jeszcze co innego… Albo decydowaniu, gdy nowo narodzony nie może znieść wskrzeszenia, zapala się bądź zamarza, czy odstawić go na jego linię życia, niech dalej śni swoje sny umrzyka, aczkolwiek będą teraz straszniejsze i posępniejsze niż ongiś, czy raczej, jeśli to kobieta i ma w sobie ów nieodparty wdzięk, przeobrazić jej powierzchowność w ducha. Ileż w tym słodyczy. Nawet w tym, że wciąż pchamy się w paszczę śmierci, że przeszłość nie stanowi bezcennego zamkniętego rozdziału, jak nas uczono, że przyszłości absolutnie nie da się przewidzieć (nie wiadomo nawet, czy nastanie), że żaden fragment rzeczywistości nie jest nienaruszalny, że kosmos może zgasnąć jak zdmuchnięta świeczka, a wraz z nim Bóg, i nie zostanie nic prócz niczego. — Wyciągnął ręce do pustki. — Mając tego świadomość, dwakroć większa słodycz przekraczania wrót, ucieczki przed huraganowym porywem wiatru zmian, zażywania zasłużonych wywczasów i wspominania tych wszystkich słodkości, o których mówiłem, rozgryzania fascynujących uczuć, które gromadzą się w nas w kosmosie, jedna czarna warstwa na drugiej, w towarzystwie i z pomocą bandy najlepszych Faustów i Faustyn, jakich można sobie wyobrazić! O tak, słodkie nasze życie, lecz pytam się — po raz wtóry dźgnął nas oczami, jednego po drugim, szybko — pytam się, co się z nami stało? Jak już powiedziałem, docierają do mnie zupełnie nowe spostrzeżenia. Jakie było moje życie i jakie mogło być, gdyby nastąpiły zmiany, których nawet demon nie jest w stanie uczynić? I jakie to życie jest dzisiaj? Pilnie obserwuję, jak reagujemy na nowiny z Sankt Petersburga, na wieści jakże pięknie przekazane nam przez oficera z Krety, choć sama treść już piękna nie była, a szczególnie na tę francowatą skrzynię z bombą. I pytam się, każdego z osobna, co się z nami stało?

вернуться

56

Johann Georg Faust (ok. 1480–1540) — niemiecki naukowiec i alchemik. Później symbol człowieka, który wchodzi w konszachty z diabłem, aby poznać tajemnicę istnienia.