Выбрать главу

— I wszyscy złodzieje są członkami?

— O tak — zapewnił Marchewa. — W Ankh-Morpork nie da się kraść bez zezwolenia gildii. Chyba że ktoś ma szczególny talent.

— Dlaczego? I co wtedy? Jaki talent?

— Na przykład potrafi przeżyć, wisząc głową w dół na którejś z miejskich bram, z uszami przybitymi do kolan.

— To straszne — szepnęła po chwili Angua.

— Owszem, wiem — zgodził się Marchewa. — Ale rzecz w tym, że to działa. Wszystko działa. Gildie, przestępczość zorganizowana i wszystko. Jakoś funkcjonuje.

— Ale dla pana Młotokuja nie zadziałało — przypomniał Colon.

Popatrzyli na swoje drinki. Bardzo powoli, niczym potężna sekwoja wykonująca swój pierwszy krok ku zmartwychwstaniu jako miliony ulotek „Ratujmy drzewa”, Detrytus runął na plecy, wciąż ściskając swój kubek. Poza zmianą pozycji o dziewięćdziesiąt stopni nie poruszył nawet palcem.

— To siarka — stwierdził Cuddy, nie oglądając się nawet. — Uderza im do głów.

Marchewa walnął pięścią w bar.

— Powinniśmy coś zrobić!

— Możemy zwinąć jego buty — zaproponował Nobby.

— Chodzi mi o pana Młotokuja.

— No tak, jasne. — Nobby machnął ręką. — Mówisz jak stary Vimesio. Gdybyśmy mieli się martwić o każdego trupa w tym mieście…

— Nie w taki sposób zabitego — przerwał mu Marchewa. — Na ogół to zwyczajne, no… samobójstwa albo wewnętrzne konflikty gildii. Takie rzeczy. Ale on był zwykłym krasnoludem! Filarem społeczności! Po całych dniach robił miecze, topory, broń pogrzebową, kusze i narzędzia tortur. I nagle znajduje się w rzece z wielką dziurą w piersi! Kto się zajmie tą sprawą, jeśli nie my?

— Chyba dosypałeś sobie czegoś do mleka — uznał Colon. — Przecież krasnoludy załatwią to same. To jak Aleja Kamieniołomów. Nie wystawiaj nosa, bo ktoś ci go złapie i odgryzie.

— Jesteśmy Strażą Miejską — oznajmił stanowczo Marchewa. — A to nie oznacza wyłącznie tej części miasta, która przypadkiem ma ponad cztery stopy wzrostu i jest zrobiona z ciała!

— Tego nie zrobił krasnolud — stwierdził Cuddy, który kołysał się lekko. — Ani troll. — Spróbował puknąć się palcem w bok nosa, ale chybił. — A to z powodu tego, że wciąż miał jeszcze ręce i nogi.

— Kapitan Vimes na pewno będzie chciał przeprowadzić dochodzenie — uznał Marchewa.

— Kapitan Vimes próbuje się nauczyć, jak być cywilem — przypomniał Nobby.

— No, ja w każdym razie nie mam zamiaru… — zaczął Colon i nagle poderwał się ze stołka.

Podskoczył. Podskoczył jeszcze kilka razy, otwierając i zamykając usta. Wreszcie wydobył z siebie jakieś słowa.

— Moja noga!

— Co z twoją nogą?

— Coś się do niej przyczepiło!

Odskoczył do tyłu, chwytając rękami sandał, i potknął się o Detrytusa.

— Zdziwiłbyś się, co może się w tym mieście przyczepić do butów — mruknął Marchewa.

— Coś tu jest na podeszwie sandała — zauważyła Angua. — No, proszę nie machać nogą!

Sięgnęła po sztylet.

— Jakaś kartka albo coś. Z pinezką. Musiał pan na nią nadepnąć, sierżancie. Trochę trwało, zanim przebiła się przez podeszwę… Mam.

— Karton? — upewnił się Marchewa.

— Coś tu jest napisane… Angua zeskrobała błoto.

RUSZNIC

— Co to znaczy? — zdziwiła się.

— Nie wiem. Że nie można niczego ruszać, chyba. A może to wizytówka jakiegoś pana Rusznica — zgadywał Nobby. — Kogo to obchodzi? Wypijmy jeszcze po…

Marchewa obracał w ręku kartonik.

— Nie wyrzucaj pinezki — ostrzegł go Cuddy. — Sprzedają je po pięć za pensa. Wiem, bo mój kuzyn Gimick je robi.

— To ważne — powiedział wolno Marchewa. — Kapitan musi się o tym dowiedzieć. Wydaje mi się, że tego szukał.

— Co tu może być ważnego? — zdziwił się Colon. — Oprócz tego, że stopa mnie boli jak poparzona.

— Nie wiem. Kapitan wie — upierał się Marchewa.

— No to sam mu powiedz — zdecydował Colon. — Mieszka teraz u jej wysokości.

— Uczy się być dżentelmenem — dodał Nobby.

— Pewnie, że mu powiem.

Angua zerknęła przez brudną szybę. Niedługo wzejdzie księżyc… Na tym polega kłopot z życiem w mieście — łobuz może się czaić za jakąś wieżą, a człowiek niczego nawet nie podejrzewa.

— Ja chyba wrócę na kwaterę — powiedziała.

— Pójdę z tobą — zaproponował szybko Marchewa. — I tak muszę szukać kapitana.

— To nie po drodze…

— Naprawdę, będzie mi miło. Przyjrzała się jego szczerej twarzy.

— Nie chcę sprawiać kłopotu.

— Nic nie szkodzi. Lubię chodzić. To mi pomaga w myśleniu. Angua uśmiechnęła się mimo desperacji.

Wyszli na zewnątrz, w nie tak już dokuczliwy upał wieczoru. Marchewa instynktownie ruszył krokiem policjanta.

— To bardzo stara ulica — powiedział. — Podobno płynie tędy podziemny strumień. Jak myślisz?

— Naprawdę lubisz chodzić? — spytała Angua, podchwytując rytm marszu.

— O tak. Tu jest mnóstwo ciekawych uliczek i historycznych budynków do oglądania. Kiedy mam wolne, często chodzę na spacery.

Przyjrzała mu się z uwagą. O bogowie, pomyślała.

— Dlaczego wstąpiłeś do straży?

— Ojciec mówił, że zrobią tu ze mnie mężczyznę.

— Chyba miał rację.

— Chyba tak. To najlepsza praca, jaką można znaleźć.

— Naprawdę?

— Tak. Wiesz, co to znaczy „policjant”? Angua wzruszyła ramionami.

— Nie.

— To znaczy „człowiek polis”. To takie stare określenie miasta.

— Tak?

— Przeczytałem w książce. Człowiek miasta.

Znowu zerknęła z ukosa. Jego twarz lśniła w świetle pochodni na rogu ulicy, ale miała też własny, wewnętrzny blask. Jest dumny, pomyślała. Przypomniała sobie klątwę. Dumny, że służy w tej przeklętej straży, na litość bogów…

— A ty czemu wstąpiłaś?

— Ja? Wiesz… Lubię jeść regularnie i spać pod dachem. Zresztą nie ma wielkiego wyboru, prawda? Albo straż, albo zostać… no… szwaczką[10].

— A szycie nie bardzo ci wychodzi?

Ostry wzrok Angui wykrył na jego twarzy jedynie szczerą niewinność.

— Właśnie — przyznała z westchnieniem. — Zgadza, się. I nagle zobaczyłam ten plakat: „Zostań prawdziwym mężczyzną w straży! Straż Miejska potrzebuje ludzi!”. Pomyślałam, że spróbuję. W końcu mogłam tylko coś zdobyć.

Czekała, czy tego też nie zauważy. Rzeczywiście.

— Sierżant Colon wypisał tę wiadomość — wyjaśnił. — On myśli w sposób bardzo bezpośredni.

Pociągnął nosem.

— Czujesz coś? — zapytał. — Pachnie jak… trochę jakby ktoś wyrzucił stary chodnik z wygódki.

— Och, dziękuję uprzejmie — odezwał się jakiś głos bardzo nisko, gdzieś w ciemności. — Tak, fardzo dziękuję. To fardzo jak to się mówi z twojej strony. Stary chodnik z wygódki. Dokładnie.

— Niczego nie czuję — oświadczyła Angua.

— Kłamiesz — stwierdził głos.

— I niczego nie słyszę.

* * *

Buty kapitana Vimesa poinformowały go, że jest na Alei Scoone’a. Stopy maszerowały samodzielnie — umysł krążył gdzie indziej. Właściwie to jego część rozpuszczała się z wolna w najlepszym nektarze Jima Bearhuggera.

вернуться

10

Przeprowadzone przez Gildię Kupców badania aktywności zawodowej osób zatrudnionych w okolicy doków w Morpork odkryty 987 kobiet określających swoją profesję jako „szwaczka”. Aha — i dwie igły.