Ktoś taki jak Vimes zakłóca właściwy bieg rzeczy. Nie dlatego że jest sprytny. Sprytny strażnik to sprzeczność sama w sobie. Ale nawet czysta losowość może sprowadzić kłopoty.
Rusznic leżał na stole.
— Co mam zrobić z tym Vimesem?
Zabić go.
Angua się przebudziła. Było już prawie południe, leżała we własnym łóżku w pokoju u pani Cake i ktoś pukał do drzwi.
— Mmm? — zapytała.
— Nie wiem. Mam mu powiedzieć, żeby sobie poszedł? — odezwał się głos z okolicy dziurki od klucza.
Angua zastanowiła się szybko. Inni lokatorzy ostrzegali ją przed tym. Czekała na wskazówkę.
— Oj, dziękuję ci, kochana. Stale zapominam — powiedział głos. Trzeba dobrze pilnować czasu przy rozmowach z panią Cake.
Nie było łatwo mieszkać w domu należącym do kogoś, kogo umysł był tylko nominalnie związany z chwilą bieżącą. Pani Cake była wróżką.
— Znowu ma pani włączone jasnowidzenie, pani Cake — powiedziała Angua, spuszczając nogi z łóżka i przerzucając pospiesznie stos odzieży na krześle.
— Do czego doszłyśmy? — spytała pani Cake, wciąż po drugiej stronie drzwi.
— Powiedziała pani: „Nie wiem. Mam mu powiedzieć, żeby sobie poszedł?”.
Ubranie! Zawsze są z tym kłopoty. Męskie wilkołaki muszą się martwić tylko o parę szortów i udawać, że właśnie wrócili z porannej przebieżki.
— A rzeczywiście. — Pani Cake odchrząknęła. — Jakiś młody człowiek pyta o ciebie.
— Kto to? — zapytała Angua. Przez chwilę trwała cisza.
— No tak, to chyba mamy wszystko załatwione — uznała pani Cake. — Przepraszam cię, kochana. Strasznie boli mnie głowa, jeśli ludzie nie powiedzą swoich części. Jesteś ludzka, kochana[12]?
— Może pani wejść, pani Cake.
Pokój nie był wystawnie urządzony. Prezentował się na brązowo. Brązowa wykładzina na podłodze, brązowe ściany, nad brązowym łóżkiem obrazek przedstawiający brązowego jelenia atakowanego przez brązowe psy na brązowych mokradłach, na tle nieba, które — wbrew ustalonym danym astronomicznym — było brązowe. W kącie stała brązowa szafa. Gdyby ktoś przecisnął się przez wiszące w niej tajemnicze stare płaszcze[13], dostałby się do magicznej krainy pełnej mówiących zwierząt i goblinów, ale prawdopodobnie nie było to warte wysiłku.
Weszła pani Cake. Była niską, tęgą kobietą, ale braki wzrostu nadrabiała wielkim czarnym kapeluszem — nie spiczastym, w stylu czarownic, ale pokrytym wypchanymi ptakami, woskowymi owocami i innymi elementami dekoracyjnymi, bez wyjątku pomalowanymi na czarno. Angua nawet ją lubiła. Pokoje w jej domu były czyste[14], czynsz niewysoki, a sama pani Cake okazywała wiele zrozumienia wobec ludzi, którzy prowadzili odrobinę niezwykły tryb życia i zdradzali, na przykład, silną awersję do czosnku. Jej córka była wilkołakiem, więc pani Cake zdawała sobie sprawę, jak ważne są okna na parterze i drzwi z długimi klamkami, które można otwierać łapą.
— Ma na sobie kolczugę — poinformowała pani Cake. Trzymała w obu rękach po wiadrze żwiru. — I jeszcze mydło w uszach.
— Aha. No tak. Dobrze.
— Jeśli chcesz, powiem mu, żeby się wynosił. Zawsze tak robię, kiedy zjawiają się tu nieodpowiednie osoby. Zwłaszcza jeśli mają kołek. Nie mogę pozwolić na takie rzeczy, całe to bieganie po korytarzach, wymachiwanie pochodniami i w ogóle.
— Chyba go znam — wyjaśniła Angua. — Zajmę się tym. Zapięła koszulę.
— Zatrzaśnij drzwi, gdybyś wychodziła — zawołała za nią pani Cake, gdy Angua była już na korytarzu. — Wychodzę zmienić ziemię w trumnie pana Winkinsa, bo ostatnio narzekał na bóle w krzyżach.
— To mi raczej wygląda na żwir, pani Cake.
— Ortopedyczny.
Marchewa stał grzecznie w progu; minę miał zakłopotaną, a hełm pod pachą.
— O co chodzi? — spytała Angua, nie bez życzliwości.
— Ehem… Dzień dobry. Pomyślałem sobie, no wiesz, że właściwie prawie nie znasz miasta. Mógłbym, jeśli zechcesz, jeśli nie masz nic przeciw temu, bo mam sporo czasu do służby… pokazać ci to i owo?
Przez chwilę Angua miała wrażenie, że zaraziła się jasnowidzeniem od pani Cake. Rozmaite przyszłości przemknęły jej przed oczami.
— Nie jadłam jeszcze śniadania — powiedziała.
— Bardzo dobre śniadania serwują w krasnoludzkich delikatesach u Świdra, przy Kablowej.
— Jest pora obiadowa.
— Dla Nocnej Straży to czas śniadania.
— Jestem praktycznie wegetarianką.
— Przyrządzają szczura z soi. Poddała się.
— Wrócę tylko po płaszcz.
— Cha, cha… — odezwał się jakiś głos ociekający jadowitym cynizmem.
Zerknęła w dół. Gaspode siedział za Marchewa i usiłował rzucać jej znaczące spojrzenia, a jednocześnie drapać się wściekle.
— Zeszłej nocy pogoniliśmy kota na drzewo — powiedział. — Ty i ja, rozumiesz? Może coś fy z tego fyło. Los zetknął nas razem, tak jakfy.
— Idź sobie!
— Słucham? — zdziwił się Marchewa.
— Nie ty. Ten pies. Marchewa obejrzał się.
— On? Przeszkadza ci? Taki miły mały piesek… — Hau, hau, herfatnik.
Marchewa odruchowo poklepał się po kieszeniach.
— Widzisz? — powiedział Gaspode. — Ten chłopak to żywy pan Prostaczek. Nie mam racji?
— Czy do krasnoludzkich lokali wpuszczają psy? — spytała Angua.
— Nie — zapewnił Marchewa.
— Złapał haczyk — stwierdził Gaspode.
— To brzmi obiecująco — uznała Angua. — Chodźmy.
— Wegetarianką — mruczał Gaspode, wlokąc się za nimi. — Coś podofnego.
— Zamknij się.
— Słucham? — nie zrozumiał Marchewa.
— Nic. Tylko głośno myślałam.
Poduszka Vimesa była twarda i zimna. Pomacał ją delikatnie. Była twarda i zimna, ponieważ nie była poduszką, ale blatem biurka. Miał wrażenie, że policzek przykleił mu się do drewna, ale nie miał ochoty zgadywać czym.
Nie zdołał nawet zdjąć z siebie pancerza.
Udało mu się za to odkleić jedno oko.
Pisał w swoim notesie. Próbował nadać wydarzeniom jakiś sens. A potem zasnął.
Która to była godzina? Lepiej nie pamiętać.
Odczytał z trudem:
„Skradziono z Gildii Skrytobójców: rusznic — › Młotokuj zabity.
Zapach fajerwerków. Bryłka ołowiu. Symbole alchymiczne. 2.
ciało w rzece. Klaun. Gdzie jego czerwony nos? Nie ma.”
Wpatrywał się w nabazgrane notatki.
Stanąłem na ścieżce, myślał. Nie muszę wiedzieć, dokąd prowadzi. Muszę tylko za nią podążać. Zawsze jest jakieś przestępstwo, jeśli dostatecznie dokładnie się go szuka. I są w nie zamieszani skrytobójcy.
Zbadaj każdy trop. Sprawdź każdy szczegół. Wyjaśnij sprawę.
Jestem głodny.
Wstał chwiejnie i spojrzał w popękane lustro nad miednicą.
Wydarzenia poprzedniego dnia sączyły się z wolna przez brudną gazę pamięci. Najważniejsza była twarz lorda Vetinari. Vimes rozzłościł się na samą myśl o nim. Jak spokojnie powiedział, że Vimesowi nie wolno się interesować kradzieżą z…
Vimes przyglądał się swemu odbiciu.
Coś ukłuło go w ucho i rozbiło szkło.
Vimes przyglądał się dziurze w tynku, otoczonej resztkami ramy. Dookoła spadały z brzękiem odłamki lustra.
12
Gospodyni w takich sytuacjach pyta zwykle: „Czy jesteś ubrana?”, ale pani Cake znała swoich lokatorów.