Przez długą chwilę Vimes stał bez ruchu.
Wreszcie nogi, które doszły do wniosku, że mózg przebywa gdzie indziej, rzuciły resztę ciała na podłogę.
Znów coś brzęknęło i na biurku eksplodowała wypełniona do połowy butelka bearhuggera. Vimes nie pamiętał nawet, że ją kupował.
Popełzł na czworakach do ściany i stanął wyprostowany obok okna.
Obrazy przebiegały mu przez umysł. Martwy krasnolud. Dziura w ścianie…
Jakaś myśl zrodziła się gdzieś w zakamarkach mózgu i z wolna przeszła na czoło. Ściana była z desek i tynku, w dodatku stara. Przy odrobinie wysiłku można by ją przebić palcem. A bryła metalu…
Padł na podłogę jednocześnie ze stukiem, jakoś związanym z dziurą wybitą w ścianie z boku okna. W powietrze wzleciał pył rozbitego tynku.
Kusza stała oparta o mur. Vimes nie był ekspertem strzeleckim, ale po co miał być? Się celuje, się strzela. Przyciągnął kuszę do siebie, przewrócił się na plecy, wsunął nogę w strzemię i pociągnął cięciwę, aż wskoczyła na miejsce.
Potem przewrócił się znowu, przyklęknął na jedno kolano i wsunął bełt do rowka.
Katapulta — to na pewno katapulta. Nic innego. Być może zbudowana dla trolli. Ktoś na dachu opery albo gdzieś wysoko…
Odciągnąć ogień. Odciągnąć… Sięgnął po hełm i ustawił go na ostrzu drugiej strzały. Trzeba teraz przyklęknąć pod oknem i…
Zastanowił się. Potem przesunął się po podłodze do kąta, gdzie stał drąg z hakiem na końcu. Dawno temu używano go do otwierania górnych okien, teraz już zardzewiałych na głucho.
Umieścił hełm na końcu, wcisnął się w kąt i z pewnym wysiłkiem przesunął drąg tak, żeby hełm wysunął się trochę nad para…
Stuk!
Drzazgi pofrunęły z tego miejsca podłogi, gdzie z pewnością sprawiłyby wiele przykrości komuś, kto leżałby pod oknem i ostrożnie podnosił na patyku hełm.
Vimes uśmiechnął się. Ktoś usiłował go zabić — no, tak pełen życia nie czuł się od dawna.
Ten ktoś był też odrobinę mniej inteligentny od swej ofiary. To cecha, o którą zawsze należy się modlić u potencjalnego zabójcy.
Vimes odrzucił drąg, chwycił kuszę, przeskoczył przed oknem, strzelił do niewyraźnego kształtu na dachu opery, jak gdyby bełt mógł pokonać taki dystans, przebiegł przez pokój i szarpnął drzwi. Coś uderzyło o framugę, kiedy zatrzaskiwały się za nim.
Potem zbiegł tylnymi schodami, po dachu wychodka, w Pasaż Kostkowy, w górę tylnymi schodami Zorga, retrofrenologa[15], do sali operacyjnej Zorga i do okna.
Zorgo i jego pacjent popatrzyli na Vimesa z zaciekawieniem.
Dach był pusty. Vimes odwrócił się i spojrzał w dwie pary zdziwionych oczu.
— Dzień doby, kapitanie Vimes — odezwał się retrofrenolog, wznosząc w dużej dłoni młotek.
Vimes uśmiechnął się szaleńczo.
— Zdawało mi się… — zaczął, po czym odetchnął i dokończył: — że zauważyłem na dachu rzadki okaz motyla.
Troll i jego pacjent przyglądali się cierpliwie.
— Ale go nie było. Vimes podszedł do drzwi.
— Przepraszam, że przeszkadzałem — dodał jeszcze i wyszedł. Pacjent Zorga spoglądał za nim.
— Czy on nie miał kuszy? — zdziwił się. — Trochę nietypowe biegać tak z kuszą za rzadkimi okazami motyli.
Zorgo poprawił siatkę na łysej głowie pacjenta.
— Nie wiem — powiedział. — Pewnie w ten sposób można je powstrzymać przed wywoływaniem tych wszystkich sztormów. — Znowu podniósł młotek. — Czym się dzisiaj zajmiemy? Stanowczość, tak?
— Tak. Chociaż raczej nie. Nie wiem.
— W porządku. — Zorgo wycelował. Po czym zapewnił absolutnie prawdziwie: — To nie będzie bolało trochę.
To było coś więcej niż tylko delikatesy — raczej coś w rodzaju krasnoludziego ośrodka kulturalnego i miejsca spotkań. Gwar głosów ucichł, kiedy weszła Angua, zgięta niemal wpół, ale rozbrzmiał znowu, trochę głośniejszy i z kilkoma śmiechami, kiedy zjawił się Marchewa. Pomachał wesoło do pozostałych klientów.
Potem starannie odstawił dwa krzesła. Kiedy człowiek usiadł na podłodze, mógł z trudem utrzymać pozycję wyprostowaną.
— Bardzo miły lokal — powiedziała Angua. — Etniczny.
— Często tu bywam — odparł Marchewa. — Jedzenie jest niezłe, no i oczywiście zawsze warto słuchać, co w trawie piszczy.
— Tutaj na pewno jest to o wiele łatwiejsze — roześmiała się Angua.
— Słucham?
— No… Chciałam powiedzieć, że ziemia jest tu… o wiele… bliżej. Czuła, jak z każdym słowem szerzej otwiera się otchłań. Poziom hałasu nagle znów opadł.
— Ehm… — Marchewa patrzył na nią nieruchomo. — Jak by to wyrazić? Ludzie tutaj mówią po krasnoludzku… ale słuchają po człowieczemu.
— Przepraszam.
Marchewa uśmiechnął się, po czym skinął na kucharza za ladą i głośno odkaszlnął.
— Gdzieś chyba mam cukierki na gardło… — zaczęła Angua.
— Zamawiałem śniadanie.
— Znasz menu na pamięć?
— Tak. Ale jest też wypisane na ścianie.
Angua obejrzała się i spojrzała na to, co uznała początkowo za przypadkowe kreski.
— To oggamiczny — wyjaśnił Marchewa. — Starożytne i poetyckie pismo runiczne, którego początki giną w mroku czasu. Uważa się jednak, że zostało wymyślone jeszcze przed bogami.
— O rany… I co tam jest napisane?
Marchewa znowu odkaszlnął, tym razem naprawdę.
— Kiełbaska z jajkiem, fasolką i szczurem 12 pensów, kiełbaska ze szczurem i bekonem 10 pensów, szczur w śmietanie[16] 9 pensów, szczur z fasolką 8 pensów, szczur z keczupem 7 pensów, szczur 4 pensy.
— Dlaczego keczup kosztuje prawie tyle co szczur?
— A próbowałaś kędyś szczura bez keczupu? Zresztą zamówiłem ci chleb krasnoludów. Jadłaś już kiedyś chleb krasnoludów?
— Nie.
— Każdy powinien raz spróbować — oświadczył Marchewa. — Większość tak robi — dodał.
Trzy i pół minuty od przebudzenia kapitan Samuel Vimes z Nocnej Straży chwiejnie pokonał ostatnie stopnie wiodące na dach budynku opery miejskiej, dysząc ciężko do wtóru „allegro ma non troppo”.
Potem oparł się o mur i słabo pomachał przed sobą kuszą. Na dachu nie było nikogo. Widział tylko ołowiane dachówki; rozciągały się przed nim i spijały ciepło poranka. Już teraz było prawie za gorąco, żeby się poruszać.
Kiedy poczuł się trochę lepiej, zajrzał za parę kominów i poszperał wokół świetlików. Ale z dachu w dół prowadziło kilkanaście dróg, a tysiące zakamarków pozwalały się ukryć.
Z dachu wyraźnie widział swój pokój. Właściwie mógł stąd zajrzeć do większości pokojów w mieście. Katapulta… nie…
Co tam. Przynajmniej byli świadkowie. Podszedł do krawędzi dachu i spojrzał w dół.
— Hej tam! — zawołał. Mrugnął. Od ziemi dzieliło go sześć pięter, co nie jest widokiem, który można oglądać na pusty, niedawno opróżniony żołądek.
— Hm… Czy mógłbyś wejść tutaj, jeśli można prosić?
— Już ię roi.
Vimes cofnął się. Zgrzytnął kamień i gargulec z wysiłkiem podciągnął się na parapet; poruszał się jak tania animacja poklatkowa.
Vimes niewiele wiedział o gargulcach. Marchewa wspominał kiedyś o tym, jakie są wspaniałe. Mówił, że to miejska odmiana trolli, która wyewoluowała w symbiotycznym związku z rynnami, i że podziwia sposób, w jaki przepuszczają ściekającą wodę przez uszy do gęstych sit w paszczach. Były prawdopodobnie najdziwniejszymi stworzeniami na Dysku[17]. Na budynkach skolonizowanych przez gargulce ptaki rzadko zakładały gniazda, a nietoperze zwykle omijały takie domy w locie.
15
To działa tak: frenologia, jak wszyscy wiedzą, to metoda odczytywania charakteru, uzdolnień i umiejętności na podstawie badań guzów i zagłębień na głowie zainteresowanego. Zatem — według tej szczególnej logiki, jaka charakteryzuje ankh-morporski umyśl — możliwe powinno być kształtowanie czyjegoś charakteru przez wywoływanie starannie wymierzonych guzów w odpowiednich miejscach. Można zajść do pracowni i zamówić sobie temperament artystyczny z tendencją do introspekcji, plus dodatkową lekką histeryczność. To, co się naprawdę dostanie, to uderzenia w głowę zestawem młotków różnych rozmiarów, ale dzięki temu wzrasta zatrudnienie i pieniądze trafiają do obiegu, a to przecież najważniejsze.
16
Szczur w śmietanie to tylko jedno ze słynnych dyskowych dań, serwowanych w kosmopolitycznym Ankh-Morpork. Jak sugeruje opublikowany przez Gildię Kupców przewodnik „Witajcie w Ankh-Morpork, Grodzie Tysiąca Niespodzianek”, „w dobrze zaopatrzonych lokalach miasta pytajcie też o opadek, dżemowe diabły, plamiak fikkuński, cierpiący pudding, skrzepły kluch[30] i nieodzowny kostkowy sandwicz z najlepszych świńskich kostek. Nie na darmo powiada się, że kto chce poznać prawdziwy smak Ankh-Morpork, musi spróbować kostkowego sandwicza”.
17
Błąd. Vimes rzadko podróżował inaczej niż pieszo, wiec nic nie wiedział o samobójczym droździe z Lancre ani o śledzącym lemacie, który istnieje tylko w dwóch wymiarach i pożera matematyków, ani o kwantowym motylu meteorologicznym. Możliwe jednak, że najdziwniejszym, a także najsmutniejszym gatunkiem w świecie Dysku jest słoń pustelnik. Zwierzę to, pozbawione grubej skóry, jaka chroni jego bliskich krewniaków, żyje w chatach. Gdy rośnie, przeprowadza się i stawia przybudówki. Znane są przypadki wędrowców na równinach Howondalandu, którzy budzili się rankiem pośrodku wioski, choć wieczorem jeszcze jej nie było.