Dlaczego ścigali kogoś przez pół miasta? Ponieważ uciekał — a nikt nie ucieka przed Strażą Miejską. Złodzieje tylko machali im swoimi licencjami. Nielicencjonowani złodzieje nie bali się straży, bo cały strach poświęcali dla Gildii Złodziei. Skrytobójcy zawsze przestrzegali litery prawa. A uczciwi ludzie nie uciekają przed strażą[18]. Ucieczka przed strażą jest czymś bardzo podejrzanym.
Źródła nazwy zaułka Omacek zaginęły szczęśliwie w celebrowanej pomroce dziejów, jednak obecnie była ona całkiem zasłużona. Zaułek zmienił się bowiem w rodzaj tunelu — górne piętra domów budowano coraz bardziej wysunięte nad drogą, aż wreszcie pozostało zaledwie kilka cali otwartego nieba.
Cuddy wychylił się zza rogu i spojrzał w mrok.
Klik! Klik!
Dźwięk dochodził z regionu głębszej ciemności.
— Detrytus…
— Co?
— Czy on miał jakąś broń?
— Tylko kij. Jeden kij.
— Tylko że… czuję fajerwerki.
Cuddy bardzo ostrożnie cofnął głowę.
Zapach fajerwerków unosił się w warsztacie Młotokuja, a pan Młotokuj skończył z wielką dziurą w piersi. Cuddy’ego ogarnęło uczucie konkretnej grozy, o wiele bardziej skoncentrowane i przerażające od uczucia nieokreślonej grozy. Jest ono zbliżone do tego, co się czuje przy grze o wysokie stawki, kiedy przeciwnik uśmiecha się nagle, a człowiek — w tym wypadku krasnolud — uświadamia sobie, że nie zna wszystkich reguł, ale wie, że będzie miał szczęście, jeśli wyjdzie z tego — w najlepszym razie — z koszulą.
Z drugiej strony… Wyobraził sobie twarz sierżanta Golona. Ścigaliśmy tego człowieka aż do ślepego zaułka, a potem odeszliśmy…
Dobył miecza.
— Młodszy funkcjonariusz Detrytus!
— Tak, młodszy funkcjonariuszu Cuddy?
— Za mną!
Dlaczego? Przecież to draństwo zrobione jest z metalu, prawda? Dziesięć minut w gorącym palenisku załatwiłoby sprawę. Coś takiego, tak niebezpiecznego… Dlaczego się tego nie pozbyć? Po co trzymać?
Ale to nie leży w ludzkiej naturze. Niektóre rzeczy są zbyt fascynujące, by je niszczyć.
Raz jeszcze przyjrzał się dziwnym metalowym rurkom. Sześć krótkich rurek zamocowanych razem, zasklepionych mocno z jednego końca. Od góry na każdej z nich był mały otworek…
Vimes powoli sięgnął po bryłkę ołowiu…
Zaułek skręcił raz czy drugi, ale nie miał żadnych odgałęzień, nie prowadziły do niego żadne drzwi… Tylko jedne, na samym końcu: większe od normalnych i wyraźnie mocniejsze.
— Gdzie jesteśmy? — szepnął Cuddy.
— Nie wiem — odparł Detrytus. — Gdzieś niedaleko doków. Cuddy ostrożnie otworzył drzwi mieczem.
— Cuddy…
— Co?
— Przeszliśmy siedem-dziesiąt dziewięć kroków!
— To miło.
Owionęło ich zimne powietrze.
— Skład mięsa — szepnął Cuddy. — Ktoś się włamał.
Wśliznął się do środka — do wysokiej, mrocznej hali, wielkiej jak świątynia, którą pod kilkoma względami przypominała. Słaby blask sączył się przez wysokie, pokryte lodem okna. Z prętów, sięgających kolejnymi rzędami po sufit, zwisały mięsne tusze. Wydawały się półprzeźroczyste i tak zimne, że oddech Cuddy’ego w powietrzu zmieniał się w kryształki lodu.
— Ojej — zdumiał się Detrytus. — To chyba skład przyszłej wieprzowiny przy Drodze Morporskiej.
— Co?
— Kiedyś tu pracowałem — wyjaśnił troll. — Wszędzie kiedyś pracowałem. Idź sobie, głupi trollu, ty za tępy — dodał smętnie.
— Czy jest stąd jakieś wyjście?
— Główna brama wychodzi na Morporską. Ale całe miesiące nikt tu nie zagląda. Dopóki wieprzowina nie istnieje[19].
Cuddy zadrżał.
— Hej, ty! — krzyknął. — Tu Straż Miejska! Wychodź!
Ciemna postać pojawiła się między preświniami.
— Co teraz? — zapytał Detrytus.
Daleka sylwetka uniosła coś, co wyglądało jak kij, i przycisnęła do ramienia jak kuszę.
I wystrzeliła. Pierwszy pocisk brzęknął o hełm Cuddy’ego.
Detrytus kamienną dłonią pochwycił głowę krasnoluda, pchnął go za siebie, ale wtedy postać biegła już, pędziła ku nim i wciąż strzelała.
Jeszcze pięć pocisków, jeden po drugim, przebiło napierśnik Detrytusa.
A potem uciekający wybiegł przez otwarte drzwi i zatrzasnął je za sobą.
— Kapitan Vimes?
Podniósł głowę. Przed nim stał kapitan Quirke z dziennej zmiany, z kilkoma swoimi ludźmi.
— Tak?
— Proszę z nami. I niech pan odda swój miecz.
— Co?
— Chyba słyszał pan, kapitanie.
— Słuchaj no, Quirke, to przecież ja. Sam Vimes. Nie bądź durniem.
— Nie jestem durniem. Mam ze sobą ludzi z kuszami. Ludzi! To ty będziesz durniem, jeśli zaczniesz stawiać opór.
— Aha! Czyli jestem aresztowany?
— Tylko jeśli nie zechcesz sam z nami pójść.
Patrycjusz wyglądał przez okno w Podłużnym Gabinecie. Wielodzwonna kakofonia godziny piątej właśnie z wolna przycichała.
Vimes zasalutował. Od tyłu patrycjusz przypominał drapieżnego flaminga.
— Ach, Vimes — powiedział, nie odwracając głowy. — Proszę tu podejść, dobrze? I powiedzieć, co pan widzi.
Vimes nie cierpiał takich zgadywanek, ale zbliżył się do okna.
Widok z Podłużnego Gabinetu obejmował połowę miasta, choć w większości same dachy i wieże. Wyobraźnia Vimesa ustawiła na wieżach ludzi trzymających w rękach rusznice. Patrycjusz byłby łatwym celem.
— Co pan widzi, kapitanie?
— Miasto Ankh-Morpork — odparł Vimes, starannie zachowując obojętny wyraz twarzy.
— A z czymś się to panu kojarzy?
Vimes poskrobał się po głowie. Jeśli ma ochotę na takie zabawy, to dostanie takie zabawy…
— No cóż, sir, kiedy byłem małym chłopcem, mieliśmy krowę. Ta krowa zachorowała kiedyś, a do mnie należało sprzątanie obory i…
— Mnie przypomina to zegar — przerwał mu patrycjusz. — Wielkie koła, małe kółeczka. Wszystko tyka i jest w ruchu. Małe kółka wirują, duże się obracają, każde z inną prędkością, ale widzi pan, maszyna działa. I to jest najważniejsze. Zęby maszyna wciąż działała. Bo jeśli się zepsuje…
Odwrócił się nagle i swym zwykłym drapieżnym krokiem podszedł do biurka. Usiadł.
— Czasem tryby potrafi pokrzywić kawałek żwiru, który się między nie dostanie. Jedna drobinka żwiru. — Vetinari podniósł głowę i rzucił Vimesowi pozbawiony radości uśmiech. — Nie pozwolę na to.
Vimes wpatrywał się w ścianę.
— O ile pamiętam, kapitanie, kazałem panu zapomnieć o pewnych wydarzeniach.
— Tak jest.
— A mimo to mam wrażenie, że straż nadal wciska się w tryby.
— Tak jest.
— I co ja mam z panem zrobić?
— Trudno powiedzieć, sir.
Vimes szczegółowo badał wzrokiem ścianę. Żałował, że nie ma tu Marchewy. To może i prosty chłopak, ale czasami dostrzegał rzeczy, które umykały ludziom subtelnym. I stale mówił o prostych sprawach, które pozostawały człowiekowi w myślach. Na przykład policjant. Kiedyś, gdy przechadzali się ulicą Pomniejszych Bóstw, powiedział: Czy wie pan, kapitanie, skąd pochodzi słowo „policjant”? Vimes nie wiedział. Polis oznaczało kiedyś „miasto”, wyjaśnił Marchewa. I stąd się wziął policjant: „człowiek miasta”. Niewielu ludzi o tym wie. Słowo „polityczne” też pochodzi od polis. Kiedyś oznaczało to zachowanie odpowiednie dla kogoś, kto żyje w mieście.
18
Aksjomat „Ludzie uczciwi nie muszą się obawiać policji” jest w tej chwili badany przez Aksjomatyczny Komitet Apelacyjny.
19
Prawdopodobnie żaden inny świat w multiwersum nie posiada składów na obiekty istniejące tylko in potentia. Jednak skład terminowej wołowiny w Ankh-Morpork to efekt patrycjuszowskiego prawa o bezpodstawnych metaforach oraz dosłowności myślenia obywateli, którzy uważają, że wszystko musi gdzieś istnieć. Jak również ogólnego przetarcia osnowy rzeczywistości wokół Ankh, tak cienkiej, że jest cienka jak… jak coś bardzo cienkiego. Wskutek tego wszystkiego handel przyszłą wieprzowiną — ustalanie cen na towar, którego jeszcze nie ma — doprowadził do zbudowania magazynu, by mięso przechowywać, dopóki nie zaistnieje realnie. Wyjątkowo niskie temperatury wynikają z nierównowagi przepływu energii temporalnej. Tak przynajmniej twierdzą magowie z wydziału Magii Wysokich Energii. A że mają spiczaste jak należy kapelusze i literki przed nazwiskiem, to chyba wiedzą, o czym mówią.