— Nobby przyniósł ka… — zaczął i urwał.
— Sierżancie — powiedział Marchewa, patrząc w twarz Angui: — Młodsza funkcjonariusz Angua chce się dowiedzieć czegoś o pani Gaskin.
— Wdowy po starym Leggym Gaskinie? Mieszka przy Mielonej.
— A pani Scurrick?
— Przy Melasy? Utrzymuje się z prania. — Sierżant Colon patrzył to na jedno, to na drugie, i usiłował zrozumieć, co się dzieje.
— Pani Maroon?
— To wdowa po sierżancie Maroonie, handluje węglem na…
— A co z Annabel Curry?
— Wciąż jeszcze chodzi do charytatywnej szkoły Sarkastycznych Sióstr Siedmiorękiego Sęka, o ile pamiętam. — Sierżant uśmiechnął się niepewnie do Angui. Wciąż nie rozumiał, o co chodzi. — Jest córką kaprala Curry’ego, ale on służył, zanim do nas przyszłaś…
Angua spojrzała na Marchewę. Wyraz jego twarzy był absolutnie nieodgadniony.
— To wdowy po gliniarzach? Przytaknął.
— I jedna sierota.
— Ciężkie życie — dodał Colon. — Nie ma emerytury dla wdów, rozumiesz… A co, coś się stało?
Marchewa puścił rękę Angui, wsunął notes do kuferka i zatrzasnął wieko.
— Nie — odparł.
— Słuchaj, naprawdę mi przy… — zaczęła Angua. Marchewa nie zwracał na nią uwagi. Skinął na sierżanta.
— Trzeba mu dać kawy.
— Ale… piętnaście dolarów… prawie połowa jego pensji! Marchewa ujął dłoń Vimesa i spróbował wyprostować mu palce, jednak kapitan — choć nieprzytomny — mocno zaciskał pięść.
— Przecież to połowa wypłaty!
— Nie wiem, co on tam trzyma — rzekł Marchewa, ignorując ją całkowicie. — Może to jakiś ślad.
Wziął filiżankę kawy i podciągnął Vimesa za kołnierz.
— Proszę to wypić, kapitanie. Wszystko będzie wyglądało… wyraźniej.
Klatchiańska kawa ma lepsze działanie trzeźwiące niż nieoczekiwana brązowa koperta od inspektora podatkowego. Entuzjaści tego napoju pamiętają, żeby przed skosztowaniem najpierw solidnie się upić, ponieważ klatchiańska kawa przenosi człowieka do trzeźwości, a jeśli nie był ostrożny, to na drugą stronę, gdzie umysł ludzki błądzić nie powinien. W Straży Miejskiej uważano powszechnie, że Samuel Vimes jest przynajmniej dwa drinki poniżej poziomu i potrzebuje solidnej whisky, żeby być zwyczajnie trzeźwym.
— Ostrożnie… ostrożnie… — Marchewa wlał kilka kropel między zaciśnięte zęby Vimesa.
— Posłuchaj mnie. Kiedy powiedziałam… — wciąż próbowała tłumaczyć się Angua.
— Nie ma o czym mówić. — Marchewa nawet nie odwrócił głowy. — Ja tylko…
— Powiedziałem już, nie ma o czym mówić. Vimes otworzył oczy, spojrzał na świat i wrzasnął.
— Nobby! — zawołał Colon.
— Słucham, sierżancie.
— Kupiłeś Czerwoną Pustynię Special czy Krzywą Górę Ekstra?
— Czerwoną Pustynię, sierżancie, bo…
— Mogłeś uprzedzić. Przynieś zaraz… — Colon przyjrzał się wykrzywionej ze zgrozy twarzy Vimesa. — Przynieś mu pół szklanki bearhuggera. Posłaliśmy go za daleko na tamtą stronę.
Szklanka została dostarczona i zaaplikowana. Alkohol zaczął działać i Vimes rozluźnił mięśnie. Rozprostował palce.
— O bogowie! — szepnęła Angua. — Mamy tu gdzieś bandaże?
Niebo było tylko jasnym krążkiem wysoko w górze.
— U demona, gdzie jesteśmy, partnerze? — spytał Cuddy.
— Jaskinia.
— Pod Ankh-Morpork nie ma jaskiń. Stoi na iłach.
Cuddy spadł z trzydziestu stóp, ale wylądował stosunkowo miękko na głowie Detrytusa. Troll siedział otoczony przegniłymi belkami w… no… w jaskini. Albo, pomyślał Cuddy, gdy wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności, w wyłożonym kamieniami tunelu.
— Nic nie zrobiłem — zapewnił Detrytus. — Stałem tylko, a potem wszystko poleciało do góry.
Cuddy sięgnął w błoto pod nogami i wyjął kawałek deski. Była bardzo gruba. Była również bardzo spróchniała.
— Spadliśmy przez coś do czegoś — stwierdził. Przesunął dłonią po wklęsłej ścianie tunelu. — A to solidny mur. Bardzo solidny.
— Jak się wydostać?
Nie było sposobu, żeby wrócić tą samą drogą — tunel był o wiele wyższy niż Detrytus.
— Wyjdziemy stąd chyba.
Cuddy wciągnął powietrze. Wilgotne. Krasnoludy mają pod ziemią doskonałe wyczucie kierunku.
— Tędy — zdecydował i ruszył.
— Cuddy…
— Tak?
— Nikt nigdy nie mówił tunele pod miastem. Nikt o nich nie wie.
— I co?
— Czyli nie ma wyjście. Bo wyjście jest też wejście, a jak nikt nie wie o tunele, to nie ma wejście.
— Ale gdzieś muszą prowadzić. — Może.
Czarne błoto, mniej lub bardziej wyschnięte, tworzyło wąską ścieżkę na dnie tunelu. Ściany pokrywał szlam wskazujący, że w pewnym punkcie niedawnej przeszłości tunel był wypełniony wodą. Tu i tam kępy świecących grzybów rzucały słabe światło na starożytne kamienne płyty[21].
Idąc przez mrok, Cuddy czuł, jak poprawia mu się humor. Krasnoludy zawsze są szczęśliwsze pod ziemią.
— Musimy znaleźć jakieś wyjście — oświadczył.
— Jasne.
— A przy okazji… jak to się stało, że wstąpiłeś do straży?
— Ha! Moja dziewczyna Ruby, ona mówi, chcesz się żenić, znajdź porządna praca, nie wyjdę za troll, co mówią o nim, to zły troll, tępy jak krótka drewniana deska. — Głos Detrytusa odbijał się echem w tunelu. — A ty?
— Nudziło mi się. Pracowałem dla szwagra, Durance’a. Prowadził niezły interes, hodował szczury szczęścia dla restauracji. Ale uznałem, że to nie jest odpowiednia praca dla krasnoluda.
— Wydaje się całkiem łatwa.
— Wiesz, jak się trzeba namęczyć, żeby je zmusić do połykania wróżb?
Cuddy znieruchomiał. Zmiana w powietrzu sugerowała, że przed nimi jest większy tunel.
I rzeczywiście, korytarz kończył się w ścianie innego, o wiele szerszego. Na ziemi leżała tu gruba warstwa błota, a środkiem płynęła strużka wody. Cuddy’emu zdawało się, że słyszy, jak szczury — przynajmniej miał nadzieję, że to szczury — uciekają w ciemnej pustce. Słyszał też chyba niewyraźne odgłosy miasta przesączające się przez warstwy ziemi.
— To jak świątynia — powiedział, a jego głos zahuczał echem.
— Napis tu na ścianie — zauważył Detrytus.
Cuddy przyjrzał się literom wyrytym głęboko w kamieniu.
— VIA CLOACA — odczytał. — Hm… zaraz, chwileczkę… „Via” to dawne słowo, oznaczające drogę lub ulicę. „Cloaca” znaczy…
Wytrzeszczył oczy w ciemności.
— To kanał ściekowy — oświadczył.
— Co to jest?
— Tak jakby… czekaj, gdzie trolle wyrzucają swoje… nieczystości?
— Na ulica — wyjaśnił Detrytus. — Higienicznie.
— To jest… podziemna ulica dla… no, dla odchodów. Nie wiedziałem, że jest taka w Ankh-Morpork.
— Może Ankh-Morpork nie wie, że jest taka w Ankh-Morpork.
— Słusznie. Masz rację. Ten kanał jest stary. Dotarliśmy do samych trzewi ziemi.
— W Ankh-Morpork nawet gówno ma swoja ulica — stwierdził Detrytus z podziwem i zachwytem w głosie. — To rzeczywiście kraina wielkie możliwości.
— Tu jest jakiś inny napis. — Cuddy zdrapał szlam ze ściany. — „Cirone IV me fabricat” — przeczytał głośno. — To chyba jeden z pierwszych królów. Zaraz… wiesz, co to znaczy?
— Nikt tutaj nie był od wczoraj — oświadczył Detrytus.
21
Nie musiały tego robić. Cuddy należał do rasy preferującej pracę pod ziemią, a Detrytus do rasy notorycznie nocnej, więc obaj doskonale widzieli w ciemności. Ale tajemnicze groty i tunele zawsze mają świecące grzyby, dziwnie jaśniejące kryształy, a przynajmniej niesamowite lśnienie w powietrzu — na wypadek gdyby zjawił się ludzki bohater i musiał coś zobaczyć. Niewiarygodne, ale prawdziwe.