Выбрать главу

— Ale nie wszystko jest w porządku, kapitanie — zauważył Marchewa.

— Co z tego? Czy kiedyś miało to znaczenie?

— Oj — mruknęła pod nosem Angua. — Chyba daliście mu za dużo tej kawy…

— Jutro odchodzę ze straży — mówił dalej Vimes. — Dwadzieścia pięć lat na ulicach…

Nobby zaczął uśmiechać się nerwowo i przestał nagle, kiedy sierżant, pozornie nie zmieniając pozycji, chwycił jego rękę i wykręcił mu za plecami — delikatnie, ale znacząco.

— …i co mi z tego przyszło? Co dobrego zrobiłem? Zdarłem tylko mnóstwo butów. W Ankh-Morpork nie ma miejsca dla policjantów! Kogo obchodzi, co jest dobre, a co złe? Skrytobójcy, złodzieje, trolle, krasnoludy! Brakuje jeszcze tylko króla i możemy kończyć z tym wszystkim.

Pozostali funkcjonariusze nocnej straży stali wpatrzeni we własne stopy, milczący i zakłopotani. Wreszcie odezwał się Marchewa:

— Lepiej zapalić świecę niż narzekać na ciemność. Tak mówią.

— Co? — nagły wybuch gniewu Vimesa był jak piorun. — Kto tak mówi? Czy to w ogóle była kiedyś prawda? Nigdy! Takie rzeczy powtarzają ludzie bezsilni, żeby świat nie wydawał się paskudny. Ale to tylko słowa, nic z tego nie wynika…

Ktoś zastukał do drzwi.

— To pewno Quirke — stwierdził Vimes. — Macie mu oddać broń. Nocna straż zostaje zawieszona na czas dnia. Nie można pozwolić, żeby gliny chodziły na swobodzie i zakłócały porządek, prawda? Otwórz, Marchewa.

— Ale… — zaczął Marchewa.

— To był rozkaz. Może i nie nadaję się do niczego, ale potrafię jeszcze, do demonów, rozkazać ci, żebyś otworzył drzwi, więc otwórz te drzwi!

Quirke’owi towarzyszyło sześciu ludzi z dziennej zmiany. Mieli kusze. Przez szacunek dla faktu, że uczestniczą w niezbyt miłej akcji rozbrajania kolegów, trzymali je skierowane lekko w dół. Przez szacunek dla faktu, że nie byli durniami, mieli odsunięte bezpieczniki.

Quirke nie był tak naprawdę złym człowiekiem. Na to brakowało mu wyobraźni. Charakteryzowała go raczej dość ogólna, prymitywna złośliwość, jaka odrobinę bruka dusze wszystkich, którzy się z nią zetkną[22]. Wielu ludzi pełni funkcje, które nieco przekraczają ich możliwości, jednak istnieją sposoby zachowania się w takich sytuacjach. Niektórzy są podenerwowani i uprzejmi; inni są jak Quirke. Quirke wyznawał jedną zasadę: nieważne, czy masz rację, czy nie, bylebyś był stanowczy. Na przykład w Ankh-Morpork właściwie nie istniał problem przesądów rasowych. Kiedy ma się w mieście krasnoludy i trolle, zwykły kolor skóry innych ludzi nie wydaje się szczególnie istotny. Ale Quirke był człowiekiem, który w naturalny sposób używa słowa „czarnuch”. Miał na głowie kapelusz z piórami.

— Wejdźcie, wejdźcie — zaprosił ich Vimes. — W końcu nie robiliśmy tu nic ważnego.

— Kapitanie Vimes…

— W porządku. Wiemy. Oddajcie im broń. To rozkaz, Marchewa. Jeden miecz służbowy, jedna pika albo halabarda, jedna pałka, jedna kusza. Zgadza się, sierżancie Colon?

— Tak jest.

Marchewa wahał się tylko przez sekundę.

— No trudno — mruknął. — Mój służbowy miecz jest na stojaku.

— A ten, co go masz u pasa?

Marchewa nie odpowiedział. Zmienił tylko trochę pozycję. Bicepsy napięły skórzane rękawy.

— Służbowy miecz. Oczywiście. — Quirke odwrócił się. Należał do ludzi, którzy cofają się przed siłą, ale bezlitośnie atakują słabych. — Gdzie jest żwirojad? I kamulec?

— Nie mam pojęcia — odparł uprzejmie Vimes. Angui wydało się, że znów jest pijany, jak gdyby można się upić rozpaczą.

— Nie wiemy, sir — powiedział Colon. — Nie widzieliśmy ich cały dzień.

— Pewnie się biją w alei Kamieniołomów, razem z całą resztą — stwierdził Quirke. — Nie można ufać takim typom. Powinniście o tym wiedzieć.

Angua miała też wrażenie, że choć takie słowa jak „żwirojad” czy „kamulec” są obraźliwe, wyrażają raczej uczucie powszechnego braterstwa wobec określenia „takie typy” w ustach Quirke’a. Ku swemu zdumieniu odkryła, że wpatruje się w jego tętnicę szyjną.

— Biją się? — zdziwił się Marchewa. — Dlaczego? Quirke wzruszył ramionami.

— Kto to wie?

— Niech się zastanowię — wtrącił Vimes. — Może to mieć jakiś związek z niesłusznym aresztowaniem. Może mieć związek z pewnymi niespokojnymi krasnoludami szukającymi pretekstu, żeby dołożyć trollom. Co o tym myślisz, Quirke?

— Ja nie myślę, Vimes.

— Zuch. Właśnie tacy są w mieście potrzebni. Vimes wstał.

— Chyba już pójdę — rzekł. — Zobaczymy się jutro. Jeżeli nastąpi jutro.

Trzasnęły za nim drzwi.

* * *

Ta hala była ogromna jak miejski plac. Co kilka sążni stały filary podtrzymujące strop. Tunele rozbiegały się z niej we wszystkich kierunkach i na różnych wysokościach. Z wielu sączyła się woda z małych źródełek i podziemnych strumieni.

Na tym polegał kłopot. Warstewka bieżącej wody na kamiennym podłożu hali starła wszelkie ślady stóp.

Bardzo szeroki tunel, na wpół zablokowany gruzem i mułem, prowadził — Cuddy był prawie pewien — w kierunku ujścia.

Było tu niemal przyjemnie. Nie czuli żadnych zapachów prócz wilgotnej, podziemnej stęchlizny. I było chłodno.

— Widziałem wielkie sale krasnoludów w górach — powiedział Cuddy. — Ale muszę przyznać, że to co innego.

Jego głos odbijał się echami w podziemnej komorze.

— Oczywiście — zgodził się Detrytus. — To musi być coś innego, ponieważ to nie jest sala krasnoludów w górach.

— Widzisz jakieś wyjście?

— Nie.

— Mogliśmy tu minąć z dziesięć dróg na powierzchnię i nawet o tym nie wiedzieć.

— Tak — przyznał troll. — To skomplikowany problem.

— Detrytus…

— Słucham.

— Wiesz, tutaj w chłodzie znowu się robisz mądrzejszy.

— Naprawdę?

— Może byś wykorzystał tę mądrość i wymyślił jakieś wyjście.

— Kopanie? — zaproponował Detrytus.

Tu i tam w tunelach spotykali leżące na ziemi kamienie, które wypadły ze ścian. Niewiele — tunele zbudowano solidnie.

— Nie. Nie mamy łopat — przypomniał mu Cuddy. Detrytus kiwnął głową.

— Daj swój napierśnik — powiedział.

Przycisnął go do ściany i kilka razy uderzył pięścią, po czym oddał krasnoludowi. Pancerz miał teraz mniej więcej kształt łopaty.

— Do powierzchni daleko… — zauważył Cuddy z powątpiewaniem.

— Mamy do wyboru albo to, albo zostać tu i do końca życia żreć szczury.

Krasnolud zawahał się. Ta perspektywa miała swoje kuszące aspekty.

— Bez keczupu — dodał troll.

— Kawałek stąd chyba widziałem leżący kamień — powiedział Cuddy.

* * *

Kapitan Quirke rozejrzał się po pokoju strażników z miną człowieka, który wyświadcza scenerii zaszczyt, patrząc na nią. — Całkiem miłe miejsce — stwierdził. — Chyba się tu przeniesiemy. Lepsze od naszej kwatery koło pałacu.

— Przecież my tu jesteśmy — zdziwił się Colon.

— To będziecie musieli się ścieśnić.

Quirke zerknął na Anguę. Jej spojrzenie zaczynało mu działać na nerwy.

— Nastąpią też pewne zmiany — rzekł.

Drzwi za nim się otworzyły. Do środka wszedł mały cuchnący kundel.

вернуться

22

Trochę podobnie do kolei państwowych.