Выбрать главу

— Przecież lord Vetinari nie mówił, kto obejmie dowództwo w nocnej straży — zauważył Marchewa.

— Ach tak? Ale zdaje mi się, tak mi się coś zdaje… że niewielka jest szansa, by to był ktoś z was tutaj, co? Coś mi się zdaje, że obie zmiany będą połączone. Coś mi się zdaje, że za dużo tu niechlujstwa. Coś mi się zdaje, że trochę tu za dużo przybłędów.

Znowu spojrzał na Anguę. To, jak na niego patrzyła, zbijało go z tropu.

— Coś mi się zdaje… — zaczął znowu i wtedy zauważył psa. — Popatrzcie tylko! — zawołał. — Psy na komisariacie!

Kopnął mocno Gaspode’a i uśmiechnął się złośliwie, gdy pies skomląc wbiegł pod stół.

— A co z Letycją Knibbs, tą żebraczką? — spytała Angua. — Jej nie zabił troll. Klauna też nie.

— Trzeba na to spojrzeć z szerszej perspektywy — odparł Quirke.

— Szanowny panie kapitanie — odezwał się spod stołu cichy głos, słyszalny na poziomie świadomości jedynie dla Angui. — Swędzi pana tyłek.

— Co to za szersza perspektywa? — zainteresował się Marchewa.

— Musimy myśleć w kategoriach całego miasta — wyjaśnił Quirke. Poruszył się niespokojnie.

— Naprawdę swędzi — rzekł substołowy głos.

— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — spytała Angua. Quirke zaczął się wiercić.

— Swędzi, swędzi, swędzi — powiedział głos.

— Znaczy, pewne sprawy są ważne, a inne nie — oświadczył Quirke. — Argh!

— Słucham?

— Swędzi.

— Nie mogę tu siedzieć przez cały dzień i z wami rozmawiać — rzekł Quirke. — Ty. Zameldujesz się. U mnie. Jutro po południu…

— Swędzi, swędzi, swędzi…

— W tyyył zwrot!

Dzienna rota wymaszerowała z pokoju. Wijący się Quirke zamykał — tak się złożyło — tyły.

— Słowo daję, chyba strasznie mu się spieszyło — rzucił Marchewa.

— Rzeczywiście — przyznała Angua. — Ciekawe czemu. Spojrzeli po sobie.

— To już koniec? — spytał Marchewa. — Koniec z nocną strażą?

* * *

W bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu zwykle panuje spokój. Owszem, słychać szuranie stóp maga wędrującego między pólkami, czasem krótki kaszel zakłócający akademicką ciszę, niekiedy też śmiertelny krzyk nieświadomego studenta, który nie potraktował starożytnej magicznej księgi z należną jej ostrożnością.

Rozważmy orangutany.

We wszystkich światach obdarzonych łaską ich obecności podejrzewa się, że umieją mówić. Wolą jednak tego nie robić z obawy, że ludzie zaprzęgną je do pracy, być może w przemyśle telewizyjnym. Rzeczywiście umieją. Tyle że mówią w orangutańskim. Ludzie zaś są w stanie słuchać tylko w oszołomieniu.

Bibliotekarz Niewidocznego Uniwersytetu jednostronnie zdecydował zwiększyć poziom zrozumienia, tworząc „Słownik orangutańsko-ludzki”. Pracował nad nim od trzech miesięcy.

Nie było to łatwe. Na razie doszedł do „uuk”[23].

Siedział w Dziale Zbiorów Zamkniętych, bo tutaj było chłodniej.

I nagle usłyszał czyjś śpiew.

Upuścił pióro spomiędzy palców stopy i zaczął nasłuchiwać.

Człowiek pewnie nie uwierzyłby własnym uszom. Orangutany są rozsądniejsze. Jeśli nie wierzy się własnym, to czyim uszom można uwierzyć?

Ktoś śpiewał pod ziemią. A przynajmniej próbował śpiewać. Chtoniczne głosy brzmiały mniej więcej tak:

— Tołzo, zołto. Tołzo, żółto…

— Słuchaj no, ty… trollu! Przecież to najłatwiejsza piosenka na świecie. To idzie tak: „Złoto, złoto, złoto, złoto”.

— Złoto, złoto, złoto, złoto…

— Nie! To druga zwrotka!

Dobiegał też rytmiczny szelest odgarnianej ziemi i odsuwanego gruzu.

Bibliotekarz się zamyślił. A więc… krasnolud i troll. Oba te gatunki przedkładał nad ludzi. Przede wszystkim ani jedni, ani drudzy nie należeli do grupy zapalonych czytelników. Bibliotekarz był oczywiście wielkim entuzjastą czytelnictwa jako takiego, ale sami czytelnicy działali mu na nerwy. Było coś… coś bluźnierczego w tym, jak stale zdejmowali książki z pólek i odczytywaniem zużywali słowa. Lubił tych, którzy książki kochają i szanują, a najlepszą metodą wyrażania tych uczuć — zdaniem bibliotekarza — było pozostawianie ich na pólkach, w miejscu przeznaczonym im przez Naturę. Stłumione głosy chyba się zbliżały.

— Złoto, złoto, złoto…

— Nie! Teraz śpiewasz refren!

Z drugiej strony istniały właściwe sposoby wchodzenia do biblioteki.

Rozkołysanym krokiem podszedł do regału i wybrał wspaniale dzieło Humtulipa „Jak zabijać insekty”. Cale dwa tysiące stron tego dzieła.

* * *

Vimes z lekkim sercem szedł aleją Scoone’a. Był świadom, że jakiś wewnętrzny Vimes wrzeszczy rozpaczliwie w jego głowie. Nie zwracał na niego uwagi.

W Ankh-Morpork nie można być prawdziwym gliną i nie zwariować. Trzeba przecież choć trochę się przejmować. A przejmować się w Ankh-Morpork to jak otworzyć puszkę z mięsem pośrodku ławicy piranii.

Każdy radził sobie z tym problemem na swój sposób. Colon w ogóle o nim nie myślał, Nobby się nim nie martwił, nowi nie służyli jeszcze tak długo, by poczuć, jak ich dręczy, natomiast Marchewa… Marchewa po prostu był sobą.

Codziennie ginęły w mieście setki ludzi, często wskutek samobójstwa. Jakie znaczenie ma kilku więcej?

Wewnętrzny Vimes tłukł pięściami w ściany umysłu.

Przed rezydencją Ramkinów stało kilka powozów, a w domu roiły się rozmaite krewne i Wymienne Emmy. Piekły różne rzeczy i polerowały inne rzeczy. Vimes przeszedł na tyły, właściwie niedostrzeżony.

Znalazł Sybil przy zagrodach smoków — w jej gumowych butach i ochronnej zbroi. Wygarniała gnój, błogo nieświadoma panujące go w domu celowego chaosu.

Uniosła głowę, gdy Vimes zamknął za sobą drzwi.

— Och, jesteś już. Wcześnie wróciłeś — powiedziała. — Nie mogłam wytrzymać w tym zamieszaniu, więc wyniosłam się tutaj. Ale już niedługo będę musiała wrócić i się przebrać…

Urwała, widząc wyraz jego twarzy.

— Coś się stało, prawda?

— Nie wracam już — odparł Vimes.

— Naprawdę? W zeszłym tygodniu mówiłeś, że odpracujesz pełną zmianę. Mówiłeś, że nie możesz się już doczekać.

Niewiele umyka uwagi Sybil, pomyślał Vimes. Poklepała go po ręku.

— Cieszę się, że to rzuciłeś.

* * *

Kapral Nobbs wpadł na komendę i zatrzasnął za sobą drzwi.

— I co? — zapytał Marchewa.

— Nie jest dobrze — odparł Nobby. — Podobno trolle chcą ruszyć na pałac i uwolnić Węglarza. Całe bandy trolli i krasnoludów włóczą się po mieście i szukają zwady. Żebracy też. Letycja była bardzo popularna. Sporo widzi się też ludzi z gildii. Miasto — podsumował z dumą — jest wyraźnie podobne do beczułki Proszku numer jeden.

— Co byś powiedział na biwak na otwartej równinie? — wtrącił Colon.

— A co to ma do rzeczy?

— Jeśli ktokolwiek rzuci dzisiaj gdzieś zapałkę, to żegnaj, Ankh — wyjaśnił ponuro sierżant. — Zwykle zamykamy rzekę, ale ostatnio w korycie jest najwyżej parę stóp wody.

— Zalewacie miasto tylko po to, żeby zgasić pożar? — zdziwiła się Angua.

— Tak.

— Jeszcze coś — dodał Nobby. — Ludzie rzucali we mnie różnymi rzeczami.

Marchewa wpatrywał się w ścianę. Po chwili wyjął z kieszeni niewielką, pogniecioną czarną książkę i zaczął przerzucać strony.

вернуться

23

Które mogło oznaczać… Nie. Wśród znaczeń którego byty m.in.: „Bardzo przepraszam, ale wisi pan na moim gumowym kole, uprzejmie dziękuje”, „Dla pana jest to być może istotny element biomasy dostarczającej planecie tlenu, ale dla mnie to dom” oraz Jestem pewien, że jeszcze przed chwilą był tu las tropikalny”.