— Co? Nie jestem gorszy od żadnego trolla!
— No to załatwione. — Marchewa zatarł ręce. — Funkcjonariusz Cuddy!
— Tak jest!
— Zaraz! — zaprotestował Detrytus. — Niby czemu on teraz pełny funkcjonariusz?
— Ponieważ odpowiada za krasnoludzich rekrutów — wyjaśnił Marchewa. — A wy odpowiadacie za trollowych rekrutów, funkcjonariuszu Detrytus.
— Pełny funkcjonariusz dowódca trollowe rekruty?
— Oczywiście. A teraz odsuńcie się, młodszy funkcjonariuszu Boksyt…
Za plecami Marchewy Detrytus nabrał tchu.
— Nie chcę…
— Młodszy funkcjonariusz Boksyt! Ty okropny duży troll! Wyprostować się! Salutować, ale już! Zejść z drogi kapral Marchewa! Wy dwa trolle, podejść tu! Rrraz… dwa… trzy… czter-ry… Jesteście w straż. Auu, nie wierzę w to, co moje oko widzi! Skąd pochodzisz, Boksyt?
— Kromkowa Góra, ale…
— Kromkowa Góra? Kromkowa Góra! Tylko… — Detrytus spojrzał na swoje palce, po czym szybko schował dłoń za plecy. — Tylko dwa rzeczy przychodzą z Kromkowa Góra! Kamienie i… i… — Zająknął się. — I inne kamienie! Która ty jesteś, Boksyt?
— Co się tu dzieje, u demona?
Otworzyły się drzwi komendy. W progu stanął kapitan Quirke z mieczem w dłoni.
— Wy dwa okropne trolle! Podnieść prawa ręka i powtarzać trollowa klątwa…
— O, pan kapitan — ucieszył się Marchewa. — Możemy zamienić słówko?
— Wpadliście w poważne kłopoty, kapralu Marchewa — rzekł Quirke. — Za kogo niby się uważacie?
— Będę robić, co mi każą…
— Nie chcę do… Bum!
— Będę robić, co mi każą…
— Uważam się za człowieka, który znalazł się na miejscu, kapitanie — odparł uprzejmie Marchewa.
— A więc człowieku, który znalazł się na miejscu, jestem tu starszym oficerem i mogę…
— Interesująca uwaga, kapitanie. — Marchewa wyjął swoją czarną książkę. — Odbieram panu dowodzenie.
— …bo jak nie, to wkopią mi do środka mój „goohuloog” łeb.
— Co? Co? Czyś ty zwariował?
— Nie, kapitanie, ale wydaje mi się, że pan owszem. Istnieją przepisy uwzględniające taką ewentualność.
— Kto cię upoważnił? — Quirke spojrzał na zebrany tłum. — Aha! Pewnie ci się wydaje, że ten uzbrojony motłoch cię upoważnia?
Marchewa zdumiał się wyraźnie.
— Ależ skąd. Prawa i Przepisy Porządkowe Ankh-Morpork, kapitanie. Wszystko tu zapisano. Może pan wyjaśnić, jakie ma pan dowody przeciwko aresztowanemu Węglarzowi?
— Temu piekielnemu trollowi? Jest trollem!
— Tak?
Quirke rozejrzał się wkoło.
— Przecież nie muszę ci tłumaczyć przy wszystkich…
— Prawdę mówiąc owszem, musi pan. Po to są dowody. Coś, co służy do wykazywania.
— Słuchaj no — syknął Quirke, przysuwając się do Marchewy. — To przecież troll. Jest winien jak demony. Czegoś na pewno jest winien. Oni wszyscy są.
Marchewa uśmiechnął się promiennie.
— Więc go pan zamknął?
— Właśnie.
— Aha. No tak. Teraz rozumiem. Marchewa odwrócił się.
— Nie wiem, co chcesz… — zaczął Quirke.
Nikt właściwie nie zauważył, kiedy Marchewa się poruszył. Była tylko rozmazana plama, dźwięk jak przy rzuceniu stęka na deskę i kapitan leżał płasko na bruku.
Kilku funkcjonariuszy dziennej roty stanęło ostrożnie w drzwiach.
Zebrani usłyszeli nagle cichy brzęk — to Nobby kręcił morgensternem na łańcuchu. Ponieważ kula z kolcami była bardzo ciężką kulą z kolcami, a różnica między Nobbym a krasnoludem tkwiła raczej w gatunku niż we wzroście, w rezultacie oba te obiekty właściwie orbitowały wokół wspólnego środka. Gdyby Nobbs puścił łańcuch, istniała równa szansa na to, że cel zostanie trafiony przez kolczastą kulę albo kaprala Nobbsa. Żadna z tych możliwości nie wydawała się atrakcyjna.
— Odłóż to, Nobby — syknął Colon. — Oni nie będą sprawiać kłopotów.
— Nie mogę puścić, Fred! Marchewa ssał kostki palców.
— Jak pan myśli, sierżancie, czy można to zakwalifikować jako „minimalną siłę niezbędną”? — zapytał. Wydawał się szczerze zaniepokojony.
— Fred! Fred! Co mam robić?
Nobby zmienił się w przerażoną, rozmytą plamę. Kiedy ktoś kręci kolczastą kulą na łańcuchu, jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest utrzymywanie się w ruchu. Stanie nieruchomo prowadzi do interesującej, lecz krótkiej demonstracji orbity spiralnej.
— Oddycha? — spytał Colon.
— O tak. Wyhamowałem cios.
— Moim zdaniem brzmi to całkiem minimalnie — przyznał lojalnie Colon.
— Freeed!
Nie patrząc, Marchewa wyciągnął rękę i kiedy morgenstern przelatywał obok, chwycił za łańcuch. Potem skierował kulę w mur, gdzie wbiła się głęboko.
— Hej, wy, na komendzie! — zawołał. — Wychodźcie! Pojawiło się pięciu ludzi. Ostrożnie wyminęli leżącego kapitana.
— Dobrze — pochwalił ich Marchewa. — A teraz uwolnijcie Węglarza.
— Ee… Jest trochę zirytowany, kapralu.
— Z powodu tego, że został przykuty do podłogi — dodał inny strażnik.
— No tak — mruknął Marchewa. — Otóż ma zostać natychmiast rozkuty.
Dzienni strażnicy nerwowo przestępowali z nogi na nogę, zapewne pamiętając stare przysłowie, doskonale pasujące do tej okazji[26]. Marchewa pokiwał głową.
— Nie proszę, żebyście wy to zrobili. Sugeruję za to, żebyście może wzięli sobie trochę wolnego.
— Quirm jest piękny o tej porze roku — wtrącił sierżant Colon. — Mają tam zegar kwiatowy.
— Ehm… skoro już o tym mowa, chyba mam zaległe zwolnienie chorobowe — przypomniał sobie któryś ze strażników.
— Myślę, że bardzo się przyda, jeśli jednak pozostaniecie w okolicy.
Dzienni strażnicy oddalili się na tyle prędko, na ile pozwalało im poczucie godności. Tłum prawie nie zwracał na nich uwagi. Nadal bardziej opłacało się przyglądać Marchewie.
— Załatwione — stwierdził Marchewa. — Detrytus, weź dwóch ludzi i wyprowadźcie więźnia.
— Nie rozumiem czemu… — zaczął jakiś krasnolud.
— Zamknij się, okropny człeku! — przerwał mu upojony władzą Detrytus.
Zapadła cisza. Można by usłyszeć, jak opada ostrze gilotyny. W tłumie pewna liczba sękatych dłoni różnych rozmiarów sięgnęła po ukrytą broń różnych typów.
Wszyscy patrzyli na Marchewę.
To było najdziwniejsze, wspominał potem Colon. Wszyscy patrzyli na Marchewę.
Gaspode obwąchał latarnię.
— Widzę, że Trójnogi Shep znowu chorował — stwierdził. — I stary Willy Szczeniak wrócił do miasta.
Dla psa dobrze ustawiony słup do wiązania koni albo latarnia to prawdziwy kalendarz towarzyski.
— Gdzie jesteśmy? — spytała Angua.
Trudno było podążać za tropem Paskudnego Starego Rona. Mieszał się z mnóstwem innych zapachów.
— Gdzieś na Mrokach — wyjaśnił Gaspode. — Pachnie jak aleja Narzeczonej. — Powęszył z nosem przy ziemi. — Aha, tu jest nasz mały…
— Witaj, Gasfode…
Głos był głęboki, gardłowy — rodzaj szeptu, ale wysypany piaskiem. Dobiegał z głębi ulicy.
— To twoja fszyjaciólka, Gasfode? Zabrzmiało lekceważące prychnięcie.
— Ach — powiedział Gaspode. — Uch. Cześć, chłopaki.
Z zaułka wynurzyły się dwa psy. Były wielkie i nieokreślonej rasy: jeden czarny przypominał pitbulla skrzyżowanego z maszynką do mięsa, drugi… Drugi wyglądał jak pies, który prawie na pewno ma na imię Rzeźnik. Górne i dolne kły wyrosły mu tak wielkie, że zdawało się, że patrzy na świat przez kraty. Miał też krzywe nogi, jednak komentarz na ten temat byłby zapewne błędnym, a może również ostatnim posunięciem.
26
Brzmi tak: „Ten, kto zakuł trolla, zwłaszcza jeśli wykorzystał okazję, żeby parę razy poczęstować go kopniakiem, niech lepiej nie będzie tym, który go rozkuwa”.