— Gaspode! — warknęła Angua, przechodząc na psi.
— Wiem, co rofię. Mężczyzna i kofieta. To Przeznaczenie. Angua wstała. Marchewa także się poderwał — tak gwałtownie, że przewrócił krzesło.
— Muszę już iść — powiedziała.
— Nie… nie odchodź…
— Teraz wyciągnij rękę — zasugerował Gaspode.
Nic z tego nie wyjdzie, mówiła sobie Angua. Nigdy nie wychodzi. Wilkołaki muszę się trzymać z innymi wilkołakami, bo tylko one rozumieją…
Ale…
Z drugiej strony, skoro i tak będzie musiała uciec…
Uniosła rękę.
— Chwileczkę — powiedziała stanowczo i szybko sięgnęła pod łóżko. Chwyciła Gaspode’a za skórę na karku.
— Jestem ci podrzemy! — skomlał, gdy niosła go do drzwi. — Przecież on niczego nie wie! Jego wyofrażenie o dofrej zafawie to pokazywanie ci Kolosa z Morpork! Postaw mnie…
Drzwi trzasnęły. Angua oparła się o nie.
Skończy się tak samo jak w Pseudopolis, w Quirmie i…
— Anguo — odezwał się Marchewa. Odwróciła się.
— Nic nie mów — szepnęła. — Może będzie dobrze.
Po chwili zgrzytnęły sprężyny łóżka.
Wkrótce potem dla kaprala Marchewy Dysk skoczył.
Nie na pocztę.
Kapral Marchewa obudził się o czwartej rano, w tej tajemniczej godzinie, którą znają tylko ludzie nocy, tacy jak przestępcy, policjanci i inni nieudacznicy. Leżał na swojej połówce wąskiego łóżka i patrzył w ścianę.
Stanowczo była to interesująca noc.
Wprawdzie był prostym chłopakiem, ale nie był głupi. Zawsze zdawał sobie sprawę z tego, co można by określić jako mechanikę. Zdążył poznać kilka młodych dam, które zabierał na wiele ekscytujących spacerów, by pokazać fascynujące okazy artystycznego kowalstwa i ciekawe budynki publiczne, dopóki z niewyjaśnionych powodów panny nie traciły zainteresowania. Często patrolował Domy Ladacznic, choć pani Palm i Gildia Szwaczek próbowały namówić patrycjusza, by zmienił nazwę tego miejsca na ulicę Negocjowalnego Afektu. Nigdy jednak nie dostrzegał ich w relacji z własną osobą. Nie był pewien, jak się do tego wszystkiego — jeśli można tak to określić — wpasować.
Była to jedna z rzeczy, o jakich nie zamierzał pisać w listach do rodziców. I tak pewnie już wiedzieli.
Ostrożnie wstał z łóżka. W pokoju, przy zaciągniętych zasłonach, było duszno.
Za sobą usłyszał, jak Angua przewraca się i zsuwa w zagłębienie pozostawione przez jego ciało.
Energicznie szarpnął zasłony, wpuszczając do wnętrza światło pełni księżyca.
Angua westchnęła przez sen.
Na równinach szalała ulewa. Marchewa widział błyskawice przecinające niebo na horyzoncie, wyczuwał zapach deszczu. Jednak powietrze w mieście było nieruchome i gorące, tym bardziej duszne z powodu dalekiej perspektywy burzy.
Wprost przed nim wyrastała uniwersytecka Wieża Sztuk. Widywał ją codziennie. Dominowała nad miastem.
Za nim brzęknęły sprężyny.
— Chyba zanosi się na… — zaczął i odwrócił się.
Wskutek czego nie zauważył błysku księżyca na metalu na szczycie wieży.
Sierżant Colon siedział na ławeczce. Wolał nie wracać do dusznego budynku komendy.
Z wnętrza dobiegały głośne stuki i brzęki. Cuddy wrócił dziesięć minut temu z workiem narzędzi, paroma hełmami i bardzo stanowczą miną. Colon nie miał pojęcia, nad czym ten mały drań pracuje.
Przeliczył jeszcze raz, bardzo powoli zaznaczając nazwiska na kartce.
Nie ma wątpliwości. Nocna straż miała w tej chwili prawie dwudziestu funkcjonariuszy. Może i więcej. Detrytus dostał szału i zaprzysiągł jeszcze dwóch ludzi, kolejnego trolla i drewniany manekin sprzed sklepu „Szpanerskie ciuchy — Corksock i S-ka”[27]. Jeśli tak dalej pójdzie, można będzie znów otworzyć komisariaty przy bramach miejskich, jak za dawnych czasów.
Nie pamiętał, kiedy straż liczyła sobie dwudziestu ludzi.
Pomysł wydawał się dobry. Z pewnością uspokoił sytuację. Ale rano patrycjusz dowie się o wszystkim i wezwie oficera dowodzącego.
Sierżant Colon nie był całkiem pewien, kto właściwie jest w tej chwili oficerem dowodzącym. Miał wrażenie, że powinien to być albo kapitan Vimes, albo — choć nie potrafiłby określić dlaczego — kapral Marchewa. Ale kapitana tu nie ma, a kapral Marchewa jest tylko kapralem. Freda Golona dręczyło więc straszne przeczucie, że kiedy Vetinari wezwie kogoś, by być wobec niego ironicznym, by mówić na przykład: „A kto będzie im płacił, jeśli wolno spytać?”, tym kimś okaże się właśnie on, Fred Colon — rzucony na głęboką Ankh bez wiosła.
Poza tym zaczynało brakować stopni. Istniały tylko cztery do rangi sierżanta włącznie, a Nobby się irytował na samą sugestię, że kogoś jeszcze mianują kapralem. W efekcie na niższych poziomach robiło się ciasno. W dodatku niektórzy strażnicy wbili sobie do głów, że aby dostać awans, należy wciągnąć do straży pół tuzina nowych rekrutów. Przy obecnym tempie przed końcem miesiąca Detrytus będzie najwyższym głównodowodzącym generalissimusem majorem.
A co najdziwniejsze, Marchewa ciągle jest tylko…
Colon uniósł głowę, gdy usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Coś złocistego i rozmazanego wyskoczyło z okna na piętrze, wylądowało w mroku i uciekło, zanim zdążył rozpoznać, co to takiego.
Drzwi budynku otworzyły się gwałtownie i wypadł Marchewa z mieczem w ręku.
— Gdzie to pobiegło? Gdzie?
— Nie wiem. Co to było, u demona? Marchewa zatrzymał się.
— Ee… nie jestem pewien.
— Marchewa…
— Tak, sierżancie?
— Na twoim miejscu, chłopcze, włożyłbym coś na siebie. Marchewa wciąż wpatrywał się w mrok.
— Odwróciłem się i to tam było, a potem… — Spojrzał na miecz w dłoni, jakby dotąd nie zdawał sobie sprawy, że go trzyma. — Do licha!
Biegiem wrócił do siebie i chwycił spodnie. Wciągał je właśnie, gdy uświadomił sobie, że do mózgu wpada mu myśl, ostra jak lód.
Dureń jesteś i tyle, wiesz? Złapałeś za miecz odruchowo, tak? Wszystko zepsułeś. Teraz uciekła i już nigdy jej nie zobaczysz.
Obejrzał się. Mały szary kundel stał w drzwiach i patrzył na niego uważnie.
Po takim szoku może już nigdy się nie przemienić, mówiły myśli. Kogo obchodzi, czy jest wilkołakiem? Nie przeszkadzało ci to, dopóki się nie dowiedziałeś. A przy okazji rzuć herbatnika temu pieskowi w drzwiach. Chociaż, jeśli się zastanowić, szansę, że w tej chwili masz przy sobie herbatnika, są właściwie zerowe, więc możesz zapomnieć, że o tym pomyślałeś. Niech to licho, naprawdę spaprałeś sprawę, co? …pomyślał Marchewa.
— Hau, hau — powiedział pies. Marchewa zmarszczył czoło.
— To ty, prawda? — zapytał, wskazując psa mieczem.
— Ja? Psy nie mówią — zapewnił szybko Gaspode. — Wiem o tym dofrze, fo sam jestem psem.
— Powiesz mi, gdzie uciekła. Ale już! Bo…
— Fo co? Słuchaj no — odparł ponuro Gaspode. — Pierwsze, co w życiu pamiętam, to że wrzucili mnie w worku do rzeki. Z cegłą. Mnie. Owszem, nogi mi się trzęsły i miałem zafawnie wywinięte ucho. Puszysty tyłem. Owszem, to przecież fyła Ankh, więc jasne, udało mi się dojść do frzegu. Ale to dopiero początek, potem wcale nie zrofiło się lepiej. Znaczy, doszedłem do frzegu ciągle w worku i przywlokłem za sofą tę cegłę. Trzy dni zajęło mi wygryzienie się na swofodę. No, dalej! Możesz mi grozić.
27
Stał się też — długo po zakończeniu opisanych tu wydarzeń — źródłem ludowej ankh-morporskiej piosenki, napisanej na piszczałkę i przewody nosowe: „Kiedy szedłem w dół przez Dolny Broad-Way, w głowie piwo mi tak szumiało, że hej,/Zobaczyłem, jak zza rogu wnet łapaczy rząd wylania się./Nim kto pojął, co to za raban nowy, chwytali go za kostki i mówili, żeby wstąpił na ochotnika do straży, jeśli nie chcą mieć wkopanej do środka swojej goohuloog głowy,/A że pusta była moja kiesa, poszedłem przez Zapiekanki Brzoskwiniowej i Holofernesa,/Śpiewając: Trali-lali-la” itd. Jakoś nie zyskała popularności.