Выбрать главу

Jednak dobre buty wytrzymywały lata, długie lata. Bogatego stać na wydanie pięćdziesięciu dolarów na parę butów, w których po dziesięciu latach wciąż będzie miał suche nogi. Tymczasem biedak, którego stać tylko na tanie buty, wyda w tym czasie sto dolarów — a nogi i tak stale będzie miał przemoczone.

To właśnie kapitan Vimes nazywał obuwniczą teorią niesprawiedliwości społecznej.

W dodatku Sybil Ramkin rzadko w ogóle musiała coś kupować. Rezydencja była pełna ciężkich, solidnych mebli kupionych przez jej przodków. Nigdy się nie zużywały. Miała całe skrzynie biżuterii, która jakoś tak się nazbierała przez wieki. Vimes widział piwnicę z winem, w której cały regiment speleologów mógłby pić tak długo, aż przestałoby im przeszkadzać, że zaginęli bez śladu.

Lady Sybil Ramkin mogła żyć wygodnie z dnia na dzień, wydając — jak oceniał Vimes — połowę tego co on. Ale o wiele więcej wydawała na smoki.

Słoneczne Schronisko dla Smoków miało bardzo, ale to bardzo grube mury i bardzo, ale to bardzo lekki dach — architektoniczne dziwactwo, normalnie spotykane tylko w fabrykach fajerwerków.

To dlatego, że naturalnym stanem pospolitego smoka bagiennego jest chroniczna choroba, a naturalnym stanem chorego smoka jest rozsmarowanie się na ścianach, podłodze i suficie pomieszczenia, w którym akurat przebywał. Smok bagienny to fatalnie zorganizowany, ryzykownie niestabilny zakład chemiczny, o jeden krok od katastrofy. Całkiem mały krok.

Istnieją teorie, że zwyczaj wybuchania w chwili gniewu, podniecenia, strachu czy zwyczajnej nudy to wykształcona ewolucyjnie cecha, zwiększająca szansę przetrwania[3] — metodą odstraszania drapieżników. Zjedz smoka, głosi płynąca z niej nauka, a będziesz miał taką niestrawność, do której opisu odpowiednim terminem jest „promień rażenia”.

Dlatego Vimes bardzo ostrożnie pchnął drzwi. Owionął go zapach smoków. Był to zapach niezwykły, nawet jak na standardy Ankh-Morpork — Vimesowi kojarzył się ze stawem, gdzie przez kilka łat zatapiano odpady chemiczne, a potem go osuszono.

Małe smoki świstały i skamlały na niego ze swoich boksów po obu stronach przejścia. Kilka podekscytowanych strug ognia przypaliło mu włoski na nagich łydkach.

Znalazł Sybil Ramkin w towarzystwie kilku młodych, ubranych w spodnie kobiet, które pomagały jej prowadzić schronisko. Zwykle miały na imię Sara albo Emma i dla Vimesa wyglądały identycznie. W tej chwili walczyły z czymś, co wyglądało na rozzłoszczony worek.

Kiedy się zbliżył, Sybil podniosła głowę.

— O, jest Sam — powiedziała. — Przytrzymaj naszego baranka.

Wciśnięto mu worek do rąk. W tej samej chwili szpon rozciął materiał i drapnął o półpancerz w entuzjastycznej próbie wyprucia Vimesowi flaków. Ostrouchy łeb wysunął się z drugiego końca, para lśniących czerwienią oczu na moment skupiła na nim wzrok, zębata paszcza rozwarła się i dmuchnęła cuchnącym oparem.

Lady Ramkin tryumfalnie chwyciła dolną szczękę małego smoka, a drugą rękę aż po łokieć wcisnęła mu do gardła.

— Mam cię! — Spojrzała na Vimesa, wciąż nieruchomego z zaskoczenia. — Ten mały diabeł nie chce połknąć swojej wapiennej tabletki. Łykaj! No, łykaj! O właśnie! Grzeczny maluch. Możesz go już puścić.

Worek wysunął się z rąk Vimesa.

— Paskudny przypadek kolki bezogniowej — wyjaśniła lady Ramkin. — Mam nadzieję, że zdążyłyśmy na czas.

Smok rozpruł worek i rozejrzał się za czymś, co mógłby spopielić. Wszyscy starali się zejść mu z pola widzenia.

Potem zrobił zeza i czknął. Wapienna tabletka stuknęła o ścianę.

— Wszyscy padnij!

Skoczyli za osłony, jakich mogły im dostarczyć koryto z wodą i stos cegieł.

Smok znowu czknął i spojrzał zdumiony.

Po czym eksplodował. Kiedy dym się rozwiał, wystawili zza osłon głowy i zobaczyli smętny, nieduży krater.

Lady Ramkin wyjęła z kieszeni skórzanego kombinezonu chusteczkę i wytarła nos.

— Biedny głuptas… — Westchnęła. — No cóż… Jak się masz, Sam? Rozmawiałeś z Havelockiem?

Vimes przytaknął. Nigdy w życiu, uznał, nie przyzwyczai się do myśli, że patrycjusz Ankh-Morpork ma jakieś imię albo że ktokolwiek może go znać tak dobrze, by się do niego tym imieniem zwracać.

— Zastanawiałem się nad jutrzejszym bankietem — oznajmił z desperacją. — Wiesz, naprawdę nie wydaje mi się, żebym mógł…

— Bądź rozsądny — przerwała mu lady Ramkin. — Spodoba ci się. Najwyższa pora, żebyś zaczął spotykać Odpowiednich Ludzi. Sam wiesz.

Żałośnie pokiwał głową.

— W takim razie czekamy na ciebie w domu koło ósmej — rzekła. — I nie rób takiej miny. To ci bardzo pomoże. Jesteś za dobry, żeby po całych nocach włóczyć się po ciemnych, wilgotnych zaułkach. Czas, żebyś wszedł w wielki świat.

Vimes miał ochotę odpowiedzieć, że lubi włóczyć się po ciemnych i wilgotnych zaułkach, ale uznał, że to nie ma sensu. Aż tak tego nie lubił. Po prostu zawsze się tym zajmował. Myślał o swojej odznace tak samo jak o swoim nosie. Nie to, że ją lubił albo jej nienawidził. Zwyczajnie — to była jego odznaka.

— Uciekaj teraz. Zobaczysz, będzie świetnie. Masz chusteczkę? Vimes wpadł w panikę.

— Co?

— Daj. — Podsunęła mu swoją do ust. — Popluj — nakazała.

Po czym starła mu brud z twarzy. Któraś Wymienna Emma zachichotała ledwie dosłyszalnie. Lady Ramkin nie zwróciła na to uwagi.

— Dobrze — stwierdziła. — Już lepiej. Teraz idź i dopilnuj, żeby ulice były dla nas bezpieczne. A jeśli chcesz naprawdę się na coś przydać, to poszukaj Chubby’ego.

— Chubby’ego?

— Wczorajszej nocy zniknął z boksu.

— Smoka?

Vimes jęknął i sięgnął do kieszeni po tanie cygaro. Smoki bagienne zaczynały być utrapieniem w mieście. Lady Ramkin bardzo to irytowało. Ludzie kupowali je, kiedy miały sześć cali długości i służyły jako przymilny przyrząd do rozpalania ognia, a potem, kiedy przypalały meble i zostawiały żrące dziury w dywanach, podłogach i sklepieniach piwnic pod spodem, wyrzucali je na ulicę, żeby same się o siebie troszczyły.

— Uratowaliśmy go od kowala przy Łatwej — wyjaśniła lady Ramkin. — Powiedziałam: „Mój dobry człowieku, możesz przecież używać paleniska, tak jak wszyscy”. Biedne maleństwo.

— Chubby — powtórzył Vimes. — Ktoś ma ogień?

— Nosi niebieską obrożę — dodała lady Ramkin. — Tak, oczywiście.

— Pójdzie za tobą jak baranek, jeśli pomyśli, że masz węglowe ciasteczko.

— Rozumiem. — Vimes poklepał się po kieszeniach.

— W tym upale są trochę pobudzone.

Vimes sięgnął do zagrody pisklaków. Wybrał jednego, który w podnieceniu machał krótkimi skrzydłami i dmuchnął strużką błękitnego ognia. Vimes zaciągnął się szybko.

— Sam, naprawdę wolałabym, żebyś tego nie robił.

— Przepraszam.

— I gdybyś polecił młodemu Marchewie i temu przemiłemu kapralowi Nobbsowi, żeby mieli oko na…

— Żaden kłopot.

Z jakiegoś nieznanego powodu lady Ramkin, pod każdym innym względem bystra i rozsądna, uparcie uznawała kaprala Nobbsa za bezczelnego, lecz sympatycznego łobuza. Dla Sama Vimesa była to nierozwiązalna zagadka. Pewnie chodzi o to, że przeciwieństwa się przyciągają. Ramkinowie mieli pochodzenie wyższe niż spacer po szczytach, podczas gdy kapral Nobbs w ewolucyjnej rozgrywce został zdyskwalifikowany za faule.

Kiedy Vimes szedł potem ulicą w swojej starej skórzanej tunice i zardzewiałej kolczudze, a bruk wyczuwany przez wytarte podeszwy butów mówił mu, że jest w Akrowym Zaułku, nikt by nie uwierzył, że oto idzie człowiek, który już niedługo ma poślubić najbogatszą kobietę w Ankh-Morpork.

вернуться

3

Z punktu widzenia gatunku jako całości. Nie z punktu widzenia smoka, który właśnie ląduje w małych kawałkach w najbliższej okolicy.