— Nie wiem. Ale podejrzewam, że to się dzieje i tak — odparła panna Tyk.
— A Letniej Pani przypada zasługa?
— Pewnie musi po prostu istnieć, żeby to się stało.
— Coś jeszcze?
— No… tak. Musisz zadbać o to, żeby skończyła się zima. I oczywiście poradzić sobie z zimistrzem.
— Jak?
— Sądzimy, że musisz tylko… tam być — oświadczyła babcia Weatherwax. — Albo może się dowiesz, co robić, kiedy nadejdzie czas.
Miau! — rozległo się nagle.
— Gdzie być? — zapytała Tiffany.
— Wszędzie. Gdziekolwiek.
— Babciu, twój kapelusz miauknął.
— Wcale nie — zapewniła twardo babcia.
— Owszem, tak — poparła dziewczynę niania Ogg. — Ja też słyszałam.
Babcia Weatherwax burknęła coś i zdjęła kapelusz. Zwinięta wokół jej ciasnego koka biała kotka zamrugała w świetle dnia.
— Nic nie poradzę — mruknęła babcia. — Ile razy zostawiam tego zwierzaka samego, włazi pod szafę i piszczy, i piszczy. — Rozejrzała się, jakby sprawdzała, czy ktoś ośmieli się coś powiedzieć. — A zresztą — dodała — ogrzewa mi głowę.
Na fotelu Greebo leniwie uniósł powiekę, odsłaniając żółtą szczelinę lewego oka.
— Ty, złaź! — Babcia zdjęła kotkę z głowy i postawiła na podłodze. — Pani Ogg na pewno ma w kuchni trochę mleka.
— Niewiele — stwierdziła niania. — Przysięgłabym, że ktoś je wypija. Greebo otworzył oko do końca i zaczął cicho warczeć.
— Na pewno wiesz, co robisz, Esme? — Niania sięgnęła po poduszkę, by rzucić nią w razie czego. — On jest bardzo zazdrosny o swoje terytorium.
Kotka Ty usiadła na podłodze i zaczęła myć uszy. Potem, kiedy Greebo wstał, rzuciła mu niewinne spojrzenie, skoczyła prosto na jego nos z wysuniętymi pazurkami.
— Ona też — stwierdziła babcia Weatherwax.
Greebo wyskoczył z fotela, przemknął dookoła pokoju i zniknął w kuchni. Słychać było łoskot spadających rondli, a potem „guoioioioing” pokrywki, która wirowała na podłodze, aż ucichła.
Kotka wróciła do pokoju, wskoczyła na fotel i zwinęła się w kłębek.
— W zeszłym tygodniu przywlókł połówkę wilka — powiedziała zdumiona niania. — Nie heksperymentowałaś na tym biednym kociaku[5], Esme?
— Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Ona po prostu ma swoje zdanie, to wszystko. — Babcia odwróciła się do Tiffany. — Nie sądzę, żeby przez jakiś czas zimistrz sprawiał ci kłopoty. Wkrótce przyjdzie tu prawdziwa zima i będzie miał dość zajęć. A tymczasem pani Ogg nauczy cię… tego, co potrafi.
A Tiffany pomyślała: Ciekawe, jak bardzo będzie to krępujące.
W głębokich zaspach, na pokrytych śniegiem wrzosowiskach niewielka grupa wędrownych bibliotekarzy siedziała wokół stygnącego piecyka i zastanawiała się, co jeszcze można spalić.
Tiffany niewiele potrafiła się dowiedzieć o bibliotekarzach. Przypominali wędrownych kapłanów i nauczycieli, którzy docierali nawet do najdalszych i najmniejszych wiosek, by dostarczać swoje towary: modlitwy, leki, fakty — rzeczy, bez których ludzie mogli sobie radzić całymi tygodniami, ale czasem potrzebowali bardzo dużo naraz. Bibliotekarze pożyczali ludziom książki po pensie od sztuki, choć niekiedy przyjmowali też jedzenie albo używaną odzież w dobrym stanie. Jeśli ktoś dał im książkę, miał prawo do dziesięciu darmowych wypożyczeń.
Czasami widywało się dwa lub trzy ich wozy stojące na jakiejś polanie. Wokół unosił się zapach klejów, które gotowali, by naprawiać najstarsze tomy. Niektóre książki były już tak stare, że druk został wytarty do szarości przez nacisk spojrzeń czytających.
Bibliotekarze byli tajemniczy. Podobno wystarczyło im spojrzeć na człowieka, a wiedzieli, jakiej książki potrzebuje; jednym słowem mogli odebrać komuś głos.
Teraz jednak przeszukiwali półki, by odnaleźć słynne dzieło T. H. Mouseholdera „Przetrwanie w śniegach”.
Sytuacja stawała się rozpaczliwa. Woły ciągnące wóz wyrwały się z uprzęży i uciekły wśród śnieżycy, piecyk niemal wygasł, a co najgorsze, zużywali już ostatnie świece. To oznaczało, że wkrótce nie będą mogli czytać.
— Tutaj, w „Pośród śnieżnych łasic” K. Pierpointa Poundswortha, jest napisane, że członkowie niefortunnej ekspedycji do Zatoki Wielorybów przeżyli, gotując zupę z własnych palców u nóg — poinformował młodszy bibliotekarz Grizzler.
— To ciekawe — przyznał starszy bibliotekarz Swinsley, którzy badał niższą półkę. — Podaje przepis?
— Nie, ale może znajdziemy coś w książce „Gotowanie w warunkach ekstremalnych” Nadmiara Kruka. Tam trafiliśmy na wczorajszy przepis na Pożywną Niespodziankę z Gotowanych Sznurówek…
Rozległo się głośne stukanie do drzwi. Były to drzwi dwuczęściowe, pozwalające na otworzenie tylko górnej połowy. Wtedy półka na dolnej tworzyła coś w rodzaju lady do stemplowania książek. Pukanie rozległo się znowu, tak mocne, że śnieg sypnął przez szczelinę.
— Mam nadzieję, że to nie znowu wilki — rzekł pan Grizzler. — Ostatniej nocy wcale nie mogłem zasnąć.
— A one pukają? Możemy sprawdzić w „Obyczajach wilków” kapitana W. E. Lightly’ego — zaproponował starszy bibliotekarz Swinsley. — A może po prostu pan otworzy? Szybko! Świece dogasają!
Grizzler otworzył górną połówkę drzwi. Na ladzie stała wysoka postać, słabo widoczna w niepewnym świetle przesłanianego chmurami księżyca.
— Sukam Romansu — zahuczała.
Młodszy bibliotekarz zastanawiał się przez chwilę.
— Nie jest panu trochę chłodno na dworze? — zapytał po chwili.
— Wy żeście som ci z tymi syćkimi książkami? — zapytała postać.
— Tak, istotnie… Ach, Romans! Oczywiście! — zawołał pan Swinsley z wyraźną ulgą. — W takim razie poproszę tu pannę Jenkins. Panno Jenkins, niech pani podejdzie.
— Cóś wyglonda, ze trochę tu pzymorzacie — stwierdziła postać.
— To psez te sople z sufitu.
— Owszem. Jednak udało nam się uchronić przed nimi książki — oświadczył pan Swinsley. — Ach, jest panna Jenkins. Ten, hm… dżentelmen szuka Romansu. To chyba pani dział.
— Tak, proszę pana — potwierdziła panna Jenkins. — O jaki gatunek romansu panu chodzi?
— No, taki co ma łokładke, wicie, a w środku te kartki z syćkimi słóweckami — wyjaśniła postać.
Panna Jenkins, która przyzwyczaiła się do takich opisów, zniknęła w mroku na drugim końcu wozu.
— Te chłystki to cołkiem pogłupioły! — odezwał się nowy głos. Zdawał się dobiegać od strony mrocznego pożyczającego, choć z okolic o wiele niższych niż głowa.
— Słucham? — zdziwił się pan Swinsley.
— Ach, no problemo — zapewniła pospiesznie postać. — Cierpię na marudne kolano. Staro choroba.
— Cemu nie spalom tych syćkich książek, co? — marudziło niewidoczne kolano.
— Pseprosam za to, sami wicie, jak to kolano może cłowiekowi narobić kłopotów publicnie — tłumaczył się przybysz.
— Wiem, jak to jest — zapewnił pan Swinsley. — Mnie też łokieć dokucza przy zlej pogodzie.
W dolnych regionach obcego toczyła się jakaś walka; trząsł się jak marionetka.
— Należy się jeden pens — powiedziała panna Jenkins. — Potrzebne będzie też pańskie nazwisko i adres.
Ciemna postać zadrżała.
— Och, ja… my nigdy nie podajemy nasego nazwiska ani adresu — oświadczyła. — To wbrew nasej religii, wicie. E… nie chciołbym wtykać kolana w wase sprawy, ale cemu tu zamorzacie na śmierć?