Выбрать главу

Wcześniej Tiffany malowała tylko kolorową kredą. Farby okazały się o wiele lepsze.

To był dobry dzień. To był dzień akurat dla niej. Czuła, jak części niej samej otwierają się i wychodzą z kryjówek. Jutro pojawią się obowiązki, pojawią się ludzie zaglądający nerwowo na farmę i szukający pomocy czarownicy. Kiedy ból stawał się zbyt silny, nikt się nie przejmował tym, że czarownica, która go koi, jest kimś, kogo się pamięta, jak miał dwa lata i biegał dookoła w samej koszuli.

Jutro… może zdarzyć się wszystko. Ale dzisiaj zimowy świat był pełen barw.

Rozdział dwunasty

Szczupak

Na całych równinach krążyły pogłoski o niezwykłych wydarzeniach. Była na przykład łódź wiosłowa należąca do starego człowieka mieszkającego w szopie tuż poniżej wodospadu. Ta łódź odpłynęła tak szybko, opowiadano, że unosiła się nad wodą jak ważka — a jednak nikogo w niej nie było. Znaleziono ją zacumowaną u brzegu w Dwukoszulu, gdzie rzeka przepływa pod traktem dyliżansów. Potem nocny dyliżans pocztowy, który stał przed zajazdem, odjechał całkiem sam, zostawiając wszystkie worki z pocztą. Woźnica pożyczył konia i ruszył w pościg; znalazł powóz niedaleko Kredy. Wszystkie drzwi były otwarte, zaginął jeden koń.

Kilka dni później konia przyprowadził dobrze ubrany młody człowiek. Twierdził, że znalazł go błąkającego się po okolicy. Co zaskakujące, koń był wyczyszczony i nakarmiony.

Bardzo, bardzo grube — to chyba najlepszy opis murów zamku. Nocą nie było tu żadnych gwardzistów, ponieważ o ósmej zamykali bramy i szli do domów. Był za to stary Robbins, niegdyś także gwardzista, pełniący teraz oficjalną funkcję nocnego dozorcy, wszyscy jednak wiedzieli, że o dziewiątej zasypia przy kominku. Miał starą trąbkę, na której powinien zatrąbić w razie ataku, ale nikt nie był całkiem pewien, jaki miał być tego skutek.

Roland sypiał w Wieży Czapli, ponieważ do komnaty prowadziły w niej długie schody, a ciotki nie lubiły się wspinać. Wieża także miała bardzo, bardzo grube mury — ale nie pomogły. Koło jedenastej ktoś przytknął mu trąbkę do ucha i zatrąbił.

Roland wyskoczył z łóżka, zaplątał się w pierzynę, pośliznął na dywaniku pokrywającym lodowatą kamienną posadzkę, uderzył głową o kredens i trzecią rozpaczliwie potartą zapałką zdołał zapalić świecę.

Na stoliku przy łóżku leżał wielki miech z umocowaną do roboczego końca trąbką starego Robbinsa. Pokój był pusty, jeśli nie liczyć cieni.

— Mam miecz — ostrzegł Roland. — I potrafię go użyć!

— Ach, juz ześ je trupem — odpowiedział mu głos spod sufitu. — Pociachany na ciut kawałecki w swoim łózecku, kiedy ześ chrapał nicym wiepsek. Nie, żartowałem. Żaden z nas nie chce ci zrobić ksywdy. — Z ciemności między krokwiami dobiegły gorączkowe szepty i głos podjął: — Ciut poprawka, wienksość z nas nie chce ci zrobić ksywdy, ale nie fesztuj sie Dużym Janem, on nikogo za bardzo nie lubi.

— Kim jesteście?

— Ano, znowu zacynas nie tak jak tseba — odpowiedział głos konwersacyjnym tonem. — Jo jestem tu na góze, cienzko uzbrojony, wis, a ty na dole w tej swoje ciut kosuli i ślicniusi z ciebie cel. I myślis, ze to ty zadajes pytania… Cyli umies walcyć, tak?

— Tak!

— I bedzies walcył z potworami, coby ratować wielko ciut wiedźmę? Bedzies?

— Wielką ciut wiedźmę?

— Dla ciebie to Tiffany.

— Mówicie o Tiffany Obolałej? Co się jej stało?

— Bedzies gotów, jak będzie cie potsebować?

— Tak, oczywiście! Ale kim jesteście?

— I umies walcyć?

— Przeczytałem cały „Podręcznik szermierki”!

Po kilku sekundach głos z mroku w górze powiedział:

— Aha… Cosik chyba widzę, ze znalazłem ciut brocek w tym planie…

* * *

Po drugiej stronie dziedzińca wznosiła się zamkowa zbrojownia. Nie była obficie zaopatrzona. Stała tam zbroja zestawiona z różnych niedopasowanych kawałków, kilka mieczy, topór bojowy, którego nikt nie potrafił unieść, oraz kolczuga, która wyglądała na zaatakowaną przez jakieś straszliwie silne mole. Były też drewniane manekiny na wielkich sprężynach, do ćwiczeń szermierki. W tej chwili Feeglowie przyglądali się, jak Roland z wielkim entuzjazmem atakuje jeden z nich.

— No tak… — mruknął zniechęcony Duży Jan, gdy Roland odskoczył. — Jakby tak nigdy nie spotkał nicego innego niz kawołki dzewa, co sie nie broniom, to może i będzie dobze.

— Ale je chentny — zauważył Rob Rozbój, gdy Roland oparł stopę o manekina i usiłował wyrwać z niego ostrze miecza.

— Ano… — Duży Jan zrobił ponurą minę.

— Ale akcje ma ślicniusie, psyznas.

Rolandowi udało się wyrwać miecz z manekina, który odskoczył na starej sprężynie i uderzył go w głowę.

Mrugając niepewnie, chłopiec spojrzał na Feeglów. Pamiętał ich z czasów, kiedy został uwolniony od królowej elfów. Kto raz spotkał Nac Mac Feeglów, ten nie mógł o nich zapomnieć, choćby bardzo się starał. Ale te wspomnienia były dość mgliste. Przez część swojego tam pobytu był prawie obłąkany, czasem nieprzytomny, a widział tak wiele niezwykłych rzeczy, że nie mógł rozróżnić, które są prawdziwe, a które nie.

Teraz już wiedział: byli prawdziwi. Któż mógłby wymyślić coś takiego? Owszem, jeden z nich wyglądał jak ser, który toczy się samodzielnie, ale przecież nikt nie jest doskonały.

— Co będę musiał zrobić, panie Rozboju? — zapytał.

Rob Rozbój martwił się o te wyjaśnienia. Takie słowa jak „zaświaty” mogą ludzi zaniepokoić.

— Musis uratować… damę — rzekł. — Ale ni wielko ciut wiedźmę. Innom… damę. Możemy cie wzionść do miejsca, gdzie łona mieska. To tak jakby… pod ziemiom, wis. I łona jakby… śpi. I ty musis ino wyprowodzic jom na powiezchnie, jakby…

— Aha, jak Orfeo ratujący Eunifonę z Zaświatów?

Rob Rozbój patrzył tylko bez słowa.

— To taki mit efebiański — wyjaśnił Roland. — Historia niby o miłości, ale tak naprawdę metafora corocznego powrotu lata. Opowieść ma kilka wersji…

Wciąż patrzeli. Feeglowie mają niepokojące spojrzenia. Pod tym względem są nawet gorsi od kurczaków[8].

— Metafora to takie jakby kłamstwo, coby pomóc ludziom rozumie, co je prawdom — powiedział Billy Brodacz, ale to niespecjalnie pomogło.

— I uwolnił ją, grając cudowną muzykę — dodał Roland. — Grał chyba na lutni. A może to była lira…

— Dobze, nam pasuje — ucieszył się Tępak Wullie. — Lubimy komuś casem psylutować, jak zaliruje.

— To som instrumenty muzycne — wyjaśnił Billy Brodacz. Spojrzał na Rolanda. — A umis grać na takim?

— Moje ciotki mają pianino — odparł niepewnie Roland. — Ale będę miał poważne kłopoty, jeśli coś mu się przytrafi. Zburzą te mury…

— No to zostajom miece — uznał niechętnie Rob Rozbój. — A walcyłześ kiedy z prawdziwom osobom?

— Nie. Chciałem ćwiczyć z gwardzistami, ale ciotki im nie pozwoliły.

— Ale ześ już używał mieca?

— Ostatnio nie — przyznał zawstydzony Roland. — Nie jako takiego. No… właściwie to wcale. Ciotki uważają…

— To jakże ćwicys? — spytał ze zgrozą Rob.

— Mam w pokoju duże lustro, wie pan, i mogę przed nim ćwiczyć… poprawne… — Roland urwał, widząc ich miny. — Przepraszam — dodał. — Obawiam się, że nie jestem tym, kogo szukacie.